Articles for Christians at TrueChristianity.Info. Archipelag śladów Boga (cz. 2) Christianity - Articles - Karty historii Kościoła
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
Archipelag śladów Boga (cz. 2)
   

Autor: Irmina Szukała, Teresa Tyszkiewicz ,
Miłujcie się! 5/2000 → Karty historii Kościoła



Duszpasterz Wołynia

Po decyzji pozostania na Wo­ły­niu i opuszczeniu transportu „re­pa­trian­tów” ojciec Serafin Kaszuba musiał zadbać o uzyskanie obywatelstwa ra­dziec­kie­go, w przeciwnym razie byłby zaraz aresztowany jako podejrzany włó­czę­ga. Ażeby dostać paszport (dowód osobisty) należało mieć stałe za­mel­do­wa­nie i pracę. Udał się więc do Rów­ne­go i tam się zameldował. Jako pracę podał „służytiel kulta” – czyli du­chow­ny. Jego bazą stało się Równe, gdzie kościół był jeszcze otwarty, a tylko ple­ba­nia zajęta na klub. Ale to miasto było tylko punktem wypadowym. Ojciec Se­ra­fin pracą duszpasterską objął cały Wołyń.

Repatriacja skończyła się w 1946 r.; wielu Polaków pozostało na ziemi rodzinnej. Byli też katolicy in­nych narodowości oraz Polacy zza dawnej granicy polsko-radzieckiej. Wszyscy potrzebowali kapłana. Ojciec Serafin za­mie­nił się w wędrownego dusz­pa­ste­rza. „Za chwilę po nieszporach jadę do Korca. Jutro więc Korzec, Równe, Zdołbunów, Dubno i tak w koło, aż się głowa kręci, ale jak można ina­czej, skoro wszędzie czekają” – pisał do swo­ich przełożonych w liście prze­my­co­nym do Polski. Ciągle w drodze lub dzień i noc zajęty udzielaniem sa­kra­men­tów oraz katechizacją, nigdy nie my­ślał o sobie, nie skarżył się nikomu, choć poważnie nadszarpywał i tak sła­be zdrowie. Nie chcąc narażać ludzi, bo nocowanie księdza było źle wi­dzia­ne, sypiał w kościele. Raz o mały włos nie zginął ukamienowany, gdyż jakaś bojówka wywęszyła jego obecność w zamkniętym – na szczęście – kościele i rzucała kamieniami przez okna, aby go zabić. Potem już wierni się nie godzili, by tak spędzał noc, i brali go na nocleg do siebie, nie zważając na ryzyko.

Koczowniczy tryb życia osta­tecz­nie odbił się na zdrowiu. Przebyty paratyfus i nawracające zapalenia ucha zmusiły o. Serafina do szukania po­mo­cy lekarskiej. Znajomi Polacy umoż­li­wi­li mu przyjęcie do szpitala w Le­nin­gra­dzie, gdzie operacja ucha okazała się konieczna. Ci leningradzcy znajomi jeszcze wiele razy dowiedli swej ofiar­nej i wiernej przyjaźni. Poświęcenie wykazywane przez kapłana wy­zwa­la­ło u ludzi chęć odwdzięczenia się na wszel­ki możliwy sposób. Przy­gar­nię­ty sie­ro­ta Mikołaj stał się nie­oce­nio­nym po­moc­ni­kiem ojca Kaszuby, a póź­niej kie­row­cą starego mo­skwi­cza, któ­re­go nabycie stało się wielkim uła­twie­niem pod­ró­ży dusz­pa­ster­skich.

Oj­ciec Serafin uzyskał od Boga na tę jego mi­sję szcze­gól­ny dar we­wnętrz­ne­go spo­ko­ju, czuł się „cały w rę­kach Opatrz­no­ści” po­mi­mo cią­głe­go dep­ta­nia mu po pię­tach przez wła­dze. „Wychudły, z za­pad­nię­ty­mi po­licz­ka­mi, w lichym odzie­niu, ze skrom­nym to­boł­kiem, nie spra­wiał wra­że­nia nie­bez­piecz­ne­go czło­wie­ka. Bywało, że nie­kie­dy »organa« po­ma­ga­ły mu w dro­dze, uważając go za za­gu­bio­ne­go niedołęgę”.

Tam, gdzie kościoły były po­pa­lo­ne lub zamknięte, gro­ma­dzo­no się w prywatnych do­mach. Na ca­łym ob­sza­rze od Białorusi do Lwowa pra­co­wa­ło już tylko kilku księży. Ojciec Se­ra­fin tak pisał do swych władz za­kon­nych: „Nie mam czasu nawet od­pra­wić uczci­wych re­ko­lek­cji ani wy­po­cząć fi­zycz­nie i duchowo, bo nie spo­sób zna­leźć zastępstwo. Naj­go­rzej jed­nak, że nie widzimy przed sobą żad­nej przyszłości. Wymieramy po­wo­li, lecz nieuchronnie. Dzięki Bogu, że wróciło kilku [księży de­por­to­wa­nych] ze Wschodu” (1957 r.). Jednak od­rzu­cał wszelkie pokusy powrotu do Pol­ski: „Znaczyłoby to przecież po­zo­sta­wić bez opieki duszpasterskiej parę tysięcy wiernych, zgromadzonych przy sześciu kościołach, które łaską Opatrzności już jedenaście lat utrzy­mu­je­my” (1956 r.).

 

Ewangelizacja w ła­grach

 

Ten okres ks. Wła­dy­sław Bu­ko­wiń­ski prze­żył w wię­zie­niu, ska­za­ny w 1945 r. na 10 lat. Ale czasu tam nie mar­no­wał, zajęty ewan­ge­li­za­cją. Sam wspo­mi­nał: „Było to zimą 1947/48 roku. Byłem wte­dy w wiel­kim obo­zie w ural­skich górach, znaj­du­ją­cym się w mia­stecz­ku Bakuł ob­wo­du cze­la­biń­skie­go. W tym obo­zie było kilka ty­się­cy więźniów, w tym znacz­na część – bo­daj­że połowa – żu­li­ków, czy­li po pol­sku rzezimieszków. Miesz­ka­li­śmy w dużych barakach, w wa­run­kach bar­dzo prymitywnych. Na noc drzwi do każ­de­go baraku były otwar­te, a przed barakiem stały słyn­ne »pa­ra­sze«, czy­li kubły. Surowo się za­bra­nia­ło prze­cho­dzić z baraku do baraku. Przez całą noc kursowały po obozie pa­tro­le. Je­że­li taki pa­trol zła­pał w nocy nie­for­tun­ne­go spa­ce­ro­wi­cza, to na­tych­miast od­pro­wa­dzał go do kar­ce­ru... W tym obozie było prócz mnie dwóch księ­ży pra­wo­sław­nych, ale ani jed­ne­go więcej katolickiego.

Chodziło o spowiedź. Latem nie było z tym żadnego kłopotu, ale zimą można to było zrobić tylko w nocy, gdy wszyscy spali. Wiele razy te noc­ne spacery udawały się zna­ko­mi­cie. Aż wreszcie pew­ne­go razu... Przez kilka nocy przy­go­to­wy­wa­łem do pierwszej spo­wie­dzi jednego na­sze­go rodaka z okolic Kamieńca Po­dol­skie­go, któ­ry miał na imię Bo­le­sław. (...) Wszyst­ko odbyło się zgod­nie z pla­nem. Po kil­ku nocach przy­go­to­waw­czych Bolesław bar­dzo ład­nie się wyspowiadał z ca­łe­go ży­cia. Po spo­wie­dzi po­ga­wę­dzi­li­śmy przy­jaź­nie przez dłuż­szą chwi­lę. Było już do­brze po północy, kie­dy wra­ca­łem do swojego baraku, któ­ry znaj­do­wał się na koń­cu obo­zu. Wtem błysk ręcz­nej la­tar­ki elek­trycz­nej i głos: »Stój, kto idiot?«. Na­tkną­łem się na patrol. (...) Da­lej po­to­czy­ło się wszyst­ko bardzo szybko. »Cze­goż ty, po­pie, włóczysz się w nocy po obo­zie?«. Pierw­szy podoficer pod­cho­dzi do mnie, uderza mnie w pra­wy po­li­czek, aż za­pie­kło, i mówi: »Nu pro­wa­li­waj!« – »Wy­noś się!«. Nie na­sta­wi­łem zgod­nie z Ewangelią le­we­go po­licz­ka, tyl­ko wró­ci­łem do swego ba­ra­ku bar­dzo zły i wzbu­rzo­ny”. Ale potem przy­szła re­flek­sja, że to była ła­god­niej­sza kara od kar­ce­ru. Przez wszyst­kie lata prze­śla­do­wań ks. Bu­ko­wiń­ski nie stra­cił ogrom­ne­go po­czu­cia spra­wie­dli­wo­ści, które przy wro­dzo­nej życzliwości do ludzi po­wo­do­wało, że o nikim wła­ści­wie nie mówił źle. Wszędzie wi­dział i pod­kre­ślał przede wszystkim dobre strony.

W 1954 r., po odbyciu kary wię­zie­nia, ks. Bukowiński został zesłany do Kazachstanu. „Opatrzność Boża działa nieraz i przez ateistów, którzy zesłali mnie tam, gdzie ksiądz był po­trzeb­ny. Już w sierpniu 1954 r. wie­dzia­łem, że czeka mnie tam nie­zmier­nie wielka praca duszpasterska. Ze­sła­niec, podobnie jak obozowiec, ma ści­sły obowiązek pracować dla rządu. Wziąłem taką pracę, która dawała mi stosunkowo dużo wolnego czasu na pracę duszpasterską. Pracowałem co drugą noc jako stróż nocny na obiek­tach budowlanych. Pracy kapłańskiej, oczy­wi­ście po domach prywatnych, było na początku wiele, jak nigdy przed­tem i potem w moim życiu. Ogromna większość spowiedzi była generalnych z całego życia” – pisał w swo­ich wspomnieniach.

Na szczęście do Ka­zach­sta­nu trafiło też dwóch księży, zwolnionych z wię­zie­nia, przyjaciół ks. Bu­ko­wiń­skie­go: ks. Józef Kuczyński i ks. Bro­ni­sław Drzepecki. Ten ostatni miał za sobą 10 lat bardzo ciężkiego obozu w Workucie, za kołem pod­bie­gu­no­wym, gdzie pracował w kopalni miedzi. Wy­pusz­czo­ny ze zmar­no­wa­nym zdro­wiem i bez prawa do za­mel­do­wa­nia się gdzie­kol­wiek, tułał się, mogąc w jed­nej miej­sco­wo­ści za­trzy­mać się nie dłu­żej niż trzy dni. Tra­fił wresz­cie do Ka­zach­sta­nu. Będąc już na wol­no­ści, pi­sał do ro­dzi­ny: „Du­cho­wo trzy­ma­łem się do­brze i ani mojego do­sto­jeń­stwa, ani god­no­ści nie uro­ni­łem”. Po­tem, wo­bec próśb ro­dzi­ny, by wró­cił do Pol­ski, na­pi­sał: „Co do mego wy­jaz­du – przy­zna­ję się, że chęć od­po­czyn­ku, zmia­na oto­cze­nia, sta­nię­cie przy oł­ta­rzu – to wszystko może nęcić po­tęż­nie. Tyl­ko jeden jedyny powód po­wstrzy­mu­je – może kiedyś będę po­trzeb­ny gdzieś tutaj. Nie mam pra­wa cofać się przed tym”.

Ka­zach­stan

Ka­zach­stan to kraj wielkich ste­pów, dzie­wię­cio­krot­nie większy od Polski, któ­ry stał się największą ro­syj­ską ko­lo­nią w Azji. Jeszcze za rzą­dów car­skich zmu­szo­no ko­czow­ni­czych Ka­za­chów do tego, by stali się rol­ni­ka­mi i przy­ję­li islam. Potem nastała wła­dza bol­sze­wic­ka i zakazano wierzyć w ja­kich­kol­wiek bogów. Natomiast ka­za­no za­orać step i obsiać go pszenicą. Efekt był ten, że bujny step zamienił się w lotne pia­ski albo nieużytki. Eks­pe­ry­mentu do­ko­na­no na obszarze rów­nym po­wierzch­ni Niemiec. Ten wła­śnie zniszczony step stał się naj­więk­szym w świecie miej­scem deportacji, jed­nym wielkim wię­zie­niem. Na te­re­nie Ka­zach­sta­nu utwo­rzo­no 70 obo­zów pra­cy, dla wszyst­kich narodowości.

Pierwsza fala zesłańców Po­la­ków miała miejsce w 1936 r., w czasie tzw. czystek stalinowskich. Zesłańcy jechali pociągami dwa tygodnie, dalej ciężarówkami i pieszo w step. Wo­ko­ło zupełna pustka: równina stepowa, ani jednego drzewa. Wyznaczono miejsce, gdzie mieli pozostać – i róbcie, co chcecie... Mieszkali w skleconych byle jak namiotach lub dłubali w ziemi schroniska-zie­mian­ki. Przez 20 lat nie wolno im było zmie­niać miejsca. Pracowali w tej nie­uro­dzaj­nej ziemi, w kołchozie. Był głód, brakowało wody, śmiertelność była bardzo duża. W 1937 r. wy­mor­do­wa­no część mężczyzn. Następna fala de­por­ta­cji nastąpiła w latach 1939 – 1940. Do dziś wszyscy Polacy ze wschodu wspo­mi­na­ją, ilu ich bliskich pochłonął Ka­zach­stan.

W jednym takim miejscu de­por­ta­cji, gdzie brakowało i wody, i po­ży­wie­nia, Polacy żarliwie się modlili do Matki Bożej, odmawiali różaniec, śpie­wa­li pieśni maryjne, błagając o zli­to­wa­nie. I stał się cud.

Do dziś zatarły się pewne szcze­gó­ły, inne obrosły legendą, ale można mniej więcej tak zrekonstruować fak­ty. 25 marca 1941 r. 17-letnia Adela z koleżanką poszły w step po siano dla krowy. Wracając, obładowane wor­ka­mi z sianem, straciły orientację, gdyż drogę do wsi zagrodziła im woda. Pró­bo­wa­ły ją obejść, ale wody było coraz więcej i więcej. Na szczęście dostrzeżono we wsi nie­bez­pie­czeń­stwo grożące dziewczętom i grupa mężczyzn po­szła im na pomoc. Trzymając się mocno za ręce, przebrnęli przez wodę i przyprowadzili dziewczęta do wsi.

 Następnego dnia woda stała nadal. Obejmowała obszar sporego jeziora, które już zostało, chociaż nie prze­pły­wa­ła tam żadna rzeczka. Skąd się te wody wzięły? Radość we wsi była ogrom­na. Teraz wody starczyło i dla ludzi, i dla zwierząt. Adela żyje do dziś i opowiada, że od tego cudu Matki Bożej wieś nazwano Oziorno.

Mieszkańcy Oziornego mó­wią, że cuda były trzy. Jeszcze tego sa­me­go roku, w czerwcu, w jeziorze ukazały się ryby, wielkie ryby, w takiej ilości, że można je było łowić ręką. Ryby te uratowały wiele ludzi od gło­du. Mieszkańcy Oziornego zaufali Maryi i są pewni, że to Ona sprawiła te dwa cuda. Pomimo tylu cierpień, zesłania, komunizmu, głodu i po­nie­wier­ki wiara tych ludzi pozostała sil­na. Zesłańcy przez 20 lat nie widzieli kapłana – to było ich największe pra­gnie­nie. I oto stał się trzeci cud: któregoś dnia nie wia­do­mo skąd, nie­spo­dzie­wa­nie zjawił się w Oziornem ksiądz katolicki. Były chrzty, śluby, niekończące się spo­wie­dzi, Msza św., nauki, katechizacja… I wkrótce kapłan nagle znikł, tak jak przybył. Ale już po pewnym czasie dojechał inny z po­słu­gą dusz­pa­ster­ską.

Było to wynikiem tej ak­cji, któ­rą ksiądz Bukowiński oraz inni księża za­po­cząt­ko­wa­li w Kazachstanie. Ksiądz Bu­ko­wiń­ski, zwolniony z wię­zie­nia w 1954 r., został ad­mi­ni­stra­cyj­nie ze­sła­ny do Ka­ra­gan­dy. Było już po śmierci Sta­li­na i zaczynał się okres tzw. od­wil­ży, której punktem cen­tral­nym stał się XX Zjazd KPZR ze sławnym re­fe­ra­tem Nikity Chruszczowa, za­po­wia­da­ją­cym „de­sta­li­ni­za­cję” sys­te­mu ko­mu­ni­stycz­ne­go. Po­wia­ło tro­chę li­be­ral­niej­szym kur­sem: za­czę­to mówić o wol­no­ści sło­wa i sumienia, za­czę­to obie­cy­wać. Trwało to krót­ko, skoń­czy­ło się na obiet­ni­cach, ale księża, któ­rych los rzucił w głąb ZSRR, wy­ko­rzy­sta­li na­wet tę okru­szy­nę wol­no­ści. Przede wszyst­kim do tego, aby się po­ro­zu­mieć, zor­ga­ni­zo­wać współ­pra­cę i ob­jąć opie­ką dusz­pa­ster­ską moż­li­wie naj­więk­szy ob­szar. „Każ­dy ksiądz polski de­por­to­wa­ny do ZSRR – opo­wia­dał ks. Bu­ko­wiń­ski – stał się bło­go­sła­wień­stwem dla wier­nych, nieraz po­zba­wio­nych ka­pła­na od czasów re­wo­lu­cji”. Do pra­cy przy­stą­pi­li prócz ks. Bu­ko­wiń­skie­go jego kon­fra­trzy: ks. Józef Ku­czyń­ski i ks. Bronisław Drze­pec­ki, potem też inni księ­ża pol­scy i nie­miec­cy, znaj­du­ją­cy się w azja­tyc­kiej części ZSRR. Pra­ca po­le­ga­ła na tym, by oprócz swo­je­go miej­sca za­miesz­ka­nia (ks. Bu­ko­wiń­ski zamieszkał w Ka­ra­gan­dzie, ks. Kuczyński w Te­iń­czy w ob­wo­dzie koł­cze­tań­skim, ks. Drze­pec­ki w Zie­lo­nym Gaju pod Ce­li­no­gro­dem [Ak­mo­lińsk]) od­wie­dzać miej­sco­wo­ści, gdzie ży­ją ka­to­li­cy po­zba­wie­ni ka­pła­na. Kto ze­brał tro­chę fun­du­szy i sił, ruszał w dro­gę we­dług wykazu punktów kon­tak­to­wych uzgod­nio­nych z innymi księż­mi i zgodnie z sy­gna­ła­mi z terenu. Taka podróż trwa­ła kilka ty­go­dni. Etapami były sa­mot­ne do­mo­stwa, le­śni­czów­ki, czasem całe osady – jeżeli w nich miesz­ka­li tyl­ko katolicy. Te apostolskie pod­ró­że były oczy­wi­ście nielegalne i mu­sia­ły się odbywać we­dług zasad naj­głęb­szej kon­spi­ra­cji. Skąd się ludzie do­wia­dy­wa­li o przy­jeź­dzie ka­pła­na i tra­fia­li punk­tu­al­nie na miejsce spotkania, ja­dąc nieraz set­ki kilometrów, to po­zo­sta­nie ta­jem­ni­cą działania Ducha Świę­te­go.

Księ­ża docierali nieraz do miejsc bar­dzo od­le­głych. Ksiądz Bu­ko­wiń­ski tak wspo­mi­nał jed­ną taką podróż w oko­li­ce Ałma Aty, w 1957 roku: „W jed­nej wiosce dosłownie cała wieś cze­ka­ła na mnie. Kiedy przy­je­cha­łem (sa­mo­cho­dem osobowym), od­święt­nie ubrane dziewczęta oto­czy­ły mnie wień­cem jak pry­mi­cjan­ta i wpro­wa­dzi­ły mnie do domu prze­zna­czo­ne­go na na­bo­żeń­stwo, a cały lud śpiewał bar­dzo pięknie »Kto się w opiekę odda Panu swemu…«. W innej wiosce po­wi­tał mnie krótkim przemówieniem, w obec­no­ści licznie zgromadzonego ludu, miej­sco­wy pa­triar­cha, pan Sta­ni­sław Le­wic­ki. Było to chyba naj­bar­dziej wzru­sza­ją­ce prze­mó­wie­nie wy­gło­szo­ne do mnie w ca­łym życiu. Pan Lewicki mówił: »Wy­wieź­li nas pod te góry, zo­sta­wi­li tutaj i wszyscy za­po­mnie­li o nas. Nikt o nas nie pamiętał. Do­pie­ro Ojciec Du­chow­ny do nas przy­je­chał. My takie sie­ro­ty, my ta­kie sie­ro­ty«. Płakał czci­god­ny pa­triar­cha, pła­kał cały zebrany lud, płakał i ksiądz ra­zem z nimi. Ale to były do­bre łzy”.

(cdn.)

         Irmina Szu­ka­ła, Teresa Tysz­kie­wicz

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: