Articles for Christians at TrueChristianity.Info. Droga do pełni szczęścia Christianity - Articles - Temat numeru
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
Droga do pełni szczęścia
   

Autor: ks. Mieczysław Piotrowski TChr,
Miłujcie się! 4/2003 → Temat numeru



Każdemu człowiekowi do pełni szczęścia potrzebna jest tylko ta jedyna Miłość, której na imię jest Jezus Chrystus. Pełnię szczęścia osiągają tylko ci, którzy dążą do świętości, ucząc się kochać od Jezusa. Matka Teresa często powtarzała: „Musicie być święci tam, gdzie jesteście, a ja muszę być świętą tam, gdzie posłał mnie Bóg. Więc nie ma nic nadzwyczajnego w byciu świętym. Świętość nie jest luksusem dla kilku wybranych. To zwykły obowiązek – twój i mój. Po to zostaliśmy stworzeni”. Niech przykład i historia jej życia zmobilizują nas do nieustannego ożywiania w sobie pragnienia bycia świętymi, do codziennego trudu kroczenia w ciemnościach wiary do pełni szczęścia w niebie.

  Dzieciństwo Matki Teresy

Matka Teresa urodziła się 27 sierpnia 1910 roku w Skopje, w Jugosławii, w zamożnej rodzinie albańskich katolików. Rodzice na chrzcie nadali jej imię Ganxhe – Agnieszka. (Prawdziwe nazwisko Matki Teresy to Ganxhe Bojaxhiu). Jej ojciec, Nicola Bojaxhiu, był majętnym kupcem i właścicielem przedsiębiorstwa budowlanego. Posiadał wiele domów i willi, wybudował pierwszy teatr w Skopje. Matka, Drane, wywodziła się także z zamożnej albańskiej rodziny. Gdy miała siedemnaście lat, wyszła za mąż za 35-letniego Nicolę. Urodziła syna Lazara oraz dwie córki: Ganxhe (Agnieszkę, przyszłą Matkę Teresę) i Agatę. Każde dziecko było przyjmowane z wielką miłością, jako najcenniejszy dar Boga.

Rodzice Ganxhe przeżywali swoją wiarę w sposób bardzo konkretny. Pamiętali o słowach Jezusa: „Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Rodzinny dom Matki Teresy otwarty był dla wszystkich, a zwłaszcza dla biednych. Modlitwa była jedną z najważniejszych części ich rodzinnego życia. Codziennie wieczorem zbierali się na wspólną modlitwę, także regularnie uczestniczyli we Mszy św. Ojciec był człowiekiem radosnym, lecz wymagającym, dużo czasu poświęcał na wychowanie swoich dzieci, często im powtarzał: „Musicie być hojni dla wszystkich, ponieważ Bóg jest hojny dla nas. Dał nam wszystko, dlatego wyświadczajcie dobro wszystkim. Nie bierzcie do ust nawet kęsa, jeśli wcześniej nie podzielicie się z innymi. Egoizm jest chorobą ducha, która czyni człowieka niewolnikiem i nie pozwala mu godnie żyć i służyć innym!”. Raz w tygodniu mama razem z dziećmi odwiedzała chorych w mieście oraz zanosiła ubogim jedzenie i ubrania. Chciała, aby jej dzieci były wrażliwe na ludzką biedę i uczyły się miłości bliźniego. Często przypominała im: „Jesteście szczęśliwe, ponieważ mieszkacie w ładnym domu, macie co jeść, w co się ubrać i niczego wam nie brakuje. Nie możecie jednak zapominać, że wielu ludzi cierpi głód, że są dzieci, które nie mają co jeść ani w co się ubrać, a kiedy zachorują, nie mają pieniędzy na leczenie”. Ganxhe była najlepszą uczennicą w klasie, zawsze radosna, towarzyska, gotowa pomagać innym. Angażowała się w życie parafii, śpiewała w chórze, grała na gitarze, pisała wiersze, wspólnota parafialna była dla niej drugą rodziną. Myślała o karierze muzycznej lub literackiej, miała talent do pisania, jej teksty ukazywały się w miejscowej gazecie.

Dramatycznym przeżyciem dla całej rodziny była nagła śmierć ojca w 1919 r.; najprawdopodobniej został otruty w Belgradzie przez tajną policję za to, że popierał walkę o wyzwolenie spod panowania tureckiego.

Pierwsze lata po śmierci ojca były dla rodziny bardzo ciężkie, ale matka, kobieta o silnej wierze, potrafiła uporać się z trudnościami. Założyła własny zakład, w którym sprzedawała wyroby hafciarskie i odzież.

„Matka uczyła nas się modlić i pomagać ludziom, którym jest trudno, również po śmierci taty byliśmy szczęśliwą rodziną. Uczyliśmy się znaczenia modlitwy i pracy” – wspominała Matka Teresa. „Wielu biedaków ze Skopje i okolic znało nasz dom. Nikt nigdy nie wychodził z niego z pustymi rękami. Każdego dnia ktoś jadał z nami obiad, (...) byli to biedacy, ludzie nie posiadający niczego”.

Jak odczytała swoje powołanie

Matka Teresa ze wzruszeniem wspominała chwile, kiedy po raz pierwszy usłyszała głos powołania do życia zakonnego: „Miałam 12 lat, gdy po raz pierwszy zapragnęłam całkowicie należeć do Boga. Odczułam wyraźne wezwanie Pana, aby poświęcić Mu całe swoje życie jako siostra zakonna. Moja matka była kobietą głęboko wierzącą i to jej przykład, jej miłość do ubogich wywarły na mnie decydujący wpływ. Wtedy jednak odsuwałam od siebie te myśli i nie chciałam zostać zakonnicą. Dopiero dużo później, kiedy miałam 18 lat, posłuchałam wołania Pana”.

Pan Bóg pragnie każdego człowieka doprowadzić do pełni szczęścia, do nieba. Ziemskie życie jest bolesną drogą dojrzewania do świętości, wyzwalania z niewoli grzechu i egoizmu, dorastania do bezinteresownej miłości. Pan Bóg dla każdego człowieka przygotował, zaplanował najlepszą dla niego drogę życia. Sprawą najwyższej wagi jest, aby na modlitwie odczytać Boże plany, zaakceptować je i odważnie pójść za głosem powołania. Agnieszka (Matka Teresa) początkowo pragnęła uwolnić się od myśli, że powinna zostać siostrą zakonną. Dużo jednak się modliła i pościła, by móc poznać wolę Bożą. Kiedy zapytała swego spowiednika, w jaki sposób może rozeznać, gdzie Bóg ją powołuje, usłyszała odpowiedź: „Najlepszym sprawdzianem jest głęboka radość na myśl o drodze życia, na którą powołuje cię Bóg”.

W sierpniu 1928 r. Ganxhe wyjechała na rekolekcje do sanktuarium Matki Bożej w Letnicy i właśnie tam, po kilku dniach modlitwy, podjęła ostateczną decyzję wyjazdu na misje i oddania się całkowicie Bogu poprzez życie w zakonie. Nie była to dla niej łatwa decyzja. Podjęła ją po długiej wewnętrznej walce; przywiązana do swojej rodziny, marzyła o własnych dzieciach i domu. Kiedy powiedziała Chrystusowi „tak”, jej serce napełniło się nieopisaną radością. Gdy podzieliła się nowiną z mamą, ta udzieliła jej kilku rad: „Musisz należeć tylko do Jezusa... Musisz być świętą siostrą... Włóż swoją rękę w dłoń Jezusa i idź pewnie do przodu... Dobrze, córko moja, idź do zakonu, aby zostać misjonarką, ale musisz całkowicie poświęcić się Bogu i modlitwie...”. Ganxhe napisała prośbę o przyjęcie do Zgromadzenia Sióstr Loretanek w Irlandii, które zajmowały się kształceniem nauczycielek do szkół elementarnych w Indiach. Odpowiedź była pozytywna. 26 września 1928 r. Agnieszka wyjechała do Dublina, gdzie 12 października 1928 r. rozpoczęła postulat. Otrzymała habit zakonny i imię: Maria Teresa od Dzieciątka Jezus. Wzorem świętości stała się dla niej kanonizowana w 1925 r. święta Teresa z Lisieux. 6 stycznia 1929 r. siostra Maria Teresa udała się w daleką drogę statkiem do Kalkuty. W Dardżylingu, u podnóża Himalajów, rozpoczęła nowicjat i po dwóch latach, 24 maja 1931 r., złożyła pierwsze śluby zakonne. „Były to najpiękniejsze dni w moim życiu” – wspominała po latach Matka Teresa.

Śluby wieczyste złożyła 24 maja 1937 r. Całkowicie oddała się do dyspozycji swojego jedynego Oblubieńca Jezusa Chrystusa, aby mocą Jego miłości zmieniać świat, pokonując wszelkie zło. Po ślubach wieczystych matka przełożona oznajmiła s. Teresie, że ma wrócić do Kalkuty, by pracować w St. Mary-High School jako nauczycielka geografii i historii. W 1944 r. s. Teresie powierzono obowiązki dyrektorki szkoły. Była uwielbiana przez uczennice za to, że traktowała je jak swoje ukochane dzieci i – równocześnie z miłością matki – stawiała im wysokie wymagania.

Powołanie do misji specjalnej

27 sierpnia 1946 r. siostra Teresa kończyła 36 lat. Był to bardzo trudny czas dla narodu hinduskiego. Ponad czterysta milionów ubogich mieszkańców Indii miało już dosyć kolonialnej dominacji Anglii, trwającej od ponad trzech stuleci. Hindusi pragnęli wolności i usiłowali zdobyć ją nawet za cenę walki zbrojnej. Obok wielkiego ruchu „nieużywania przemocy”, któremu przewodził Mahatma Gandhi, liczne grupy muzułmańskich fanatyków wywoływały rozruchy, które kończyły się mordowaniem bezbronnych ludzi, pożarami i przerażającą ruiną. Widok ludzkiej nędzy moralnej i materialnej sprawiał, że s. Teresa zaczęła stawiać sobie pytanie: „A jeżeli Pan oczekuje ode mnie czegoś innego, większego zaangażowania względem tych ludzi, którzy cierpią?”. W jej sercu rozpoczęło się dramatyczne zmaganie. Po latach tak wspominała ten okres: „Nigdy nie miałam wątpliwości co do swojego powołania zakonnego. W głębi serca czułam jednak, że Bóg wzywał mnie do jeszcze jednego powołania, do innej pracy, ale nie wiedziałam, do jakiej, i nie rozumiałam, dlaczego”.

Siostra Teresa miała rozpocząć swoje coroczne rekolekcje zakonne 12 września 1946 r., w domu nowicjackim w DarMariajeeling, położonym w przepięknej okolicy, na zboczach Himalajów. Jechała tam w przepełnionym pociągu, który przemieszczał się powoli, zatrzymując się na każdej stacji. Siostra Teresa mogła oglądać tłumy ludzi w skrajnej nędzy, bliskich śmierci głodowej. Intuicja wiary, płynąca z miłości do Jezusa, mówiła jej, że ci najbiedniejsi z biednych byli ukochanymi dziećmi Boga w takim samym stopniu, jak jej uczennice pochodzące z zamożnych rodzin. Przyglądała się młodym matkom, które tuliły do siebie swoje dzieci z wielką czułością. Widziała, jak bardzo cierpią na widok własnych dzieci umierających z głodu. Na widok tych wstrząsających obrazów ludzkiego cierpienia s. Teresę ogarnęły wielkie emocje. Ponownie dotarły do niej słowa Chrystusa: „Zaprawdę, powiadam wam: Wszystko, co uczyniliście jednemu z tych braci moich najmniejszych, Mnieście uczynili” (Mt 25, 40). Stało się dla niej oczywiste, że składając śluby zakonne, poślubiła samego Jezusa, który cierpi w tych ludziach. Poczuła się więc zobowiązana zatroszczyć się o swojego Oblubieńca żyjącego w ludziach cierpiących i biednych. Po kilkunastu latach pracy misyjnej w Kalkucie wezwanie Chrystusa do rozpoczęcia nowej misji stawało się coraz bardziej jasne, s. Teresa nie miała już wątpliwości, że to sam Chrystus ją przynagla: „Musisz wyjść, aby służyć biednym!”. Początkowo broniła się przed tym, prosząc Jezusa, aby znalazł sobie osobę bardziej od niej szlachetną i godną. W swoim sercu słyszała naglące wezwanie Chrystusa do rozpoczęcia nowej misji wśród najbiedniejszych. Słyszała głos Jezusa, który podczas agonii na krzyżu mówił: „Pragnę!”. Zrozumiała, że Pan Jezus jest spragniony naszej ludzkiej miłości. Czeka na nas i daje szansę kochania Go i pocieszania w najbiedniejszych z biednych.

„Czułam – pisała po latach Matka Teresa – że Pan oczekuje ode mnie, bym zrezygnowała ze spokojnego życia w łonie swojego zgromadzenia zakonnego i wyszła na ulice służyć ubogim. Było to przesłanie jasne i wyraźne: miałam opuścić mury klasztoru i żyć pośród ubogich. Ale nie jakichkolwiek ubogich. On wzywał mnie, abym służyła zrozpaczonym, najuboższym z ubogich w Kalkucie – tym, którzy nie mają nic i nikogo; tym, do których nikt nie chce się zbliżyć, ponieważ są źródłem zarazy, brudni, pełni mikrobów i robactwa; tym, którzy nie mogą nawet pójść żebrać o jałmużnę, ponieważ są nadzy, nie mają nawet łachmana, aby go na siebie włożyć; tym, którzy już nie jedzą, gdyż z wycieńczenia nie mają siły, by cokolwiek jeść; tym, którzy wykończeni padają na ulicach, wyniszczeni, świadomi swojej śmierci; tym, którzy już nie płaczą, ponieważ zabrakło im łez. Takich właśnie ludzi ukazał mi Jezus podczas owej podróży, abym ich pokochała. Odbyłam w Dardżylingu ćwiczenia duchowne, rozmyślając nad przesłaniem, jakie otrzymałam, a kiedy wróciłam do Kalkuty, byłam zdecydowana odejść ze Zgromadzenia Sióstr Loretanek, aby móc w sposób wolny, całym swoim życiem służyć najbiedniejszym. Wiedziałam, że Bóg pragnie posłużyć się moją biedą, moją słabością, moim życiem po to, by okazać najbiedniejszym z biednych swoją miłość”...

Przez dwa lata arcybiskup Kalkuty nie wyrażał zgody na opuszczenie klasztoru przez s. Teresę. Dopiero w styczniu 1948 r. dał pozwolenie na wysłanie prośby do Rzymu. Pozytywna odpowiedź z Watykanu przyszła sześć miesięcy później. Siostra Teresa zmieniła swój dotychczasowy habit na białe sari, najbardziej rozpowszechniony strój wśród najbiedniejszych Hindusów. Kiedy rankiem 16 sierpnia 1948 r. opuściła klasztor Loretanek, ogarnęła ją panika. Była zupełnie sama, bez dachu nad głową, bez pieniędzy, bez pracy, nie wiedząc, dokąd pójść, by coś zjeść i znaleźć schronienie na noc. Znalazła się w sytuacji osób, które nie mają nic w swoim życiu. Nadal była zakonnicą związaną z Bogiem ślubami ubóstwa, czystości i posłuszeństwa. Uzyskała jedynie pozwolenie od papieża, aby czasowo żyć poza klasztorem w celu założenia nowego zgromadzenia zakonnego.

Prawdziwa miłość musi boleć

Matka Teresa często mówiła, że prawdziwa miłość musi boleć, a „biedy nie stworzył Bóg, stworzyliśmy ją ty i ja, bo się nie dzielimy”. Ubodzy, którym pragnęła służyć, byli to najczęściej chorzy, pokryci ranami, trędowaci. Potrzebowali opieki medycznej. Matka Teresa pragnęła więc nauczyć się nieść im pierwszą pomoc, robić zastrzyki, opatrywać rany. W tym celu pojechała do Patny w środkowym Gangesie, aby odbyć kurs pielęgniarski organizowany przez siostry misjonarki św. Agaty. Po jego zakończeniu wróciła do Kalkuty i rozpoczęła swoją posługę najuboższym w dzień Bożego Narodzenia. To właśnie wtedy Syn Boży, stając się prawdziwym człowiekiem, zjednoczył się z każdą istotą ludzką i nadał jej nieskończoną godność i wartość. Od tego wydarzenia o godności człowieka nie decyduje iloraz inteligencji, kolor skóry, pochodzenie, stan majątkowy, ale tylko samo człowieczeństwo, które jest święte, bo zjednoczony jest z nim Jezus Chrystus. Taką samą godność i takie samo prawo do życia i wolności sumienia ma człowiek umysłowo upośledzony, jak i laureat Nagrody Nobla, żebrak i milioner, dziecko poczęte w łonie matki i człowiek dorosły. Matka Teresa związała więc swoją działalność wśród najuboższych z tą najbardziej radosną, ale dla wielu szokującą prawdą objawioną przez Chrystusa w tajemnicy Wcielenia, że w kruchości i nędzy swojego ciała każdy człowiek jest wielki, ponieważ jest dzieckiem Bożym. A więc ci nędzarze, którym Matka Teresa zamierzała poświęcić swoje życie, posiadali tę samą królewską godność co każda inna istota ludzka, albowiem oni także, na równi z innymi, są dziećmi Boga!

„Odejście ze wspólnoty sióstr loretanek – wspominała Matka Teresa – było dla mnie bolesnym przeżyciem. W klasztorze żyłam, nie znając trudności. Nigdy niczego mi nie brakowało. Teraz wszystko było inaczej. Sypiałam, gdzie się dało, na podłodze, często w ruderach, gdzie grasowały myszy; jadłam to, co jedli moi podopieczni, i tylko wówczas, kiedy było coś do jedzenia. Lecz wybrałam to życie, aby dosłownie realizować Ewangelię, zwłaszcza gdy mówi: »Byłem głodny, a daliście Mi jeść, byłem nagi, a odzialiście Mnie, byłem więziony, a odwiedziliście Mnie«. W najuboższych pośród ubogich Kalkuty kochałam Jezusa; a kiedy się kocha, nie odczuwa się cierpień ani trudów. Zresztą od początku nie miałam czasu, by się tam nudzić. Liczba dzieci z pięciorga, które zgromadziłam pierwszego dnia mojej działalności w slumsie Motijhil, od razu wzrosła. Trzy dni później było ich już 25, a przed końcem roku 41. Po wielu latach w tym miejscu powstała szkoła licząca 500 dzieci (...). Moim powołaniem było służenie najuboższym pośród ubogich. Za pośrednictwem dzieci zaczęłam penetrować najbardziej opuszczone zakamarki Kalkuty. W owym czasie w mieście było około miliona bezdomnych. Chodziłam od domu do domu, starając się być jakoś przydatna. Pomagałam tym, którzy sypiali na poboczach ulic, którzy żywili się odpadkami. Spotykałam się z największymi cierpieniami niewidomych, kalek, trędowatych, ludzi o zniekształconych twarzach i zdeformowanych ciałach, niezdolnych utrzymać się na nogach, którzy chodzili za mną na czworakach, prosząc o coś do jedzenia. Pewnego dnia w stosie odpadów znalazłam prawie martwą kobietę. Ciało jej było pokąsane przez myszy i mrówki. Zaniosłam ją do szpitala, lecz tam powiedziano, że jej nie przyjmą, bo nie mogą już nic dla niej zrobić. Zaprotestowałam, mówiąc, że nie odejdę, dopóki się nią nie zajmą. Długo konsultowali się ze sobą, aż wreszcie się zgodzili. Ta kobieta uratowała się. Później, dziękując mi za to, co dla niej zrobiłam, powiedziała: »I pomyśleć, że to mój syn wyrzucił mnie na śmietnik«.

Pewnego dnia potrzebowałam koniecznie znaleźć jakieś schronienie dla kilku opuszczonych. W poszukiwaniu chodziłam przez całe godziny w prażącym słońcu. Wieczorem nie mogłam utrzymać się na nogach, czułam, że zemdleję ze zmęczenia. Dopiero wówczas zdałam sobie sprawę, do jakiego stopnia wyczerpania mogą dojść biedacy w ciągłym poszukiwaniu odrobiny pożywienia, lekarstw, dachu nad głową. Żyłam całkowicie zdana na Boga i to On mnie prowadził. Czułam Jego obecność w każdej chwili i doświadczałam Jego bezpośredniej interwencji. Pewnego dnia, kiedy przemierzałam ulice Kalkuty, podszedł do mnie katolicki ksiądz, prosząc o datek na prasę katolicką. Tego ranka wyszłam z domu z całym majątkiem, jaki posiadałam – 5 rupii (równowartość około 5 zł). W ciągu dnia wydałam z tego 4 na ubogich. Pozostała mi jedna na przeżycie następnego dnia oraz kolejnych, dopóki nie nadejdzie jakaś pomoc. Ufając Bogu, oddałam księdzu ostatnie pieniądze. W myślach modliłam się słowami: »Panie, nie mam już nic, teraz Ty musisz zadbać o mnie«. Pod wieczór do mojej chatki przyszedł nieznajomy. Wręczył mi kopertę, mówiąc: »To na działalność, jaką siostra prowadzi«. Byłam zdumiona, ponieważ rozpoczęłam swoją pracę apostolską zaledwie przed kilkoma dniami i nikt mnie jeszcze nie znał. Otworzyłam kopertę i znalazłam w niej pięćdziesiąt rupii. Był to dla mnie namacalny znak aprobaty Pana Jezusa dla tego wszystkiego, co robiłam”.

W Kalkucie najubożsi umierają na chodnikach ulic w całkowitym opuszczeniu. Matka Teresa widziała w nich cierpiącego Jezusa, który oczekuje pomocy. Dla niej ci wszyscy ludzie odrzuceni przez społeczeństwo: starzy, trędowaci, zdeformowani przez chorobę byli dziećmi Bożymi, jej najdroższymi braćmi, dlatego pragnęła, aby odchodzili z tego świata z przekonaniem, że ktoś ich kocha, aby mogli umierać w łóżkach, mając przy sobie kogoś, kto by się nimi zajął. Mówiła: „Są dziećmi Boga, powinni umierać z uśmiechem na ustach”. To był główny powód założenia przez nią szpitala-lazaretu dla umierających.

„Dom dla umierających jest jedną z inicjatyw, które najbardziej leżą mi na sercu” – mówiła Matka Teresa. „Stał się miejscem świętym, bowiem w nim każdego dnia dochodzi do rzeczywistego kontaktu pomiędzy niebem a ziemią; wiele osób kończy tu swoje ziemskie życie, aby złączyć się z Bogiem Ojcem. Towarzysząc tym osobom, w bardzo konkretny sposób odczuwa się obecność Boga. Pewnego dnia siostry zabrały z ulicy mężczyznę, który miał ciało pokryte ranami pełnymi robactwa. Był u schyłku życia. Zaczęłam go myć i leczyć. Na pół zgaszonymi oczyma śledził każdy mój ruch. Powoli jego twarz coraz bardziej się rozjaśniała. »Cierpisz?« – zapytałam. »Tak, bardzo« – odpowiedział słabiutkim głosem. I dodał: »Ale jestem szczęśliwy. Przez cały czas żyłem bez domu, teraz, otoczony wielką troską i miłością, umrę niczym anioł«. Kiedy indziej przyniesiono tu kobietę, która nawet nie dawała żadnego znaku życia. Umyłam ją, otoczyłam opieką, przemawiając do niej łagodnie. Później ostrożnie ułożyłam na łóżku. Wtedy wzięła mnie za rękę i uśmiechnęła się. Nigdy na żadnej twarzy nie widziałam równie pięknego uśmiechu. Ledwie słyszalnym głosem wyszeptała: »dziękuję« i zamknęła oczy na zawsze.

W czasie swojej podróży do Indii papież Jan Paweł II również odwiedził dom dla umierających. Zatrzymał się w nim długo. Próbował nakarmić kilku starców, towarzyszył przy śmierci trzech osób. Przez cały czas swojego pobytu nie zdołał wypowiedzieć ani jednego słowa. Był głęboko wzruszony, a z jego oczu płynęły łzy. Do tej pory w domu dla umierających przyjęłyśmy około osiemdziesięciu tysięcy osób, z których ponad połowa umarła. Nie da się pozostawać obojętnym wobec śmierci, wiedząc, że jest ona najważniejszym momentem w życiu każdego człowieka. Za każdym razem, kiedy ktoś umiera na moich rękach, to tak, jakby umierał Jezus. Towarzyszę mu z miłością, którą zanoszę do Boga. Dom dla umierających stał się miejscem świętym. Tu jest Bóg. Umierających przywożą ambulansami, wozami, wózkami ciągniętymi ręcznie. Siostry myją ich, opatrują, opiekują się nimi, modląc się przy przechodzeniu do wieczności. Pewien hinduski przywódca polityczny publicznie obiecał, że nas przepędzi z domu dla umierających. Przyszedł zobaczyć, żeby zebrać przeciw nam argumenty. Przeszedł między rzędami hospitalizowanych, przyglądał się pracującym siostrom. Ich postawa wywarła na nim silne wrażenie. Zobaczył, jak poświęcały się z ogromną miłością, jak czyściły rany na tych wycieńczonych ciałach, jak karmiły tych, którzy nie byli w stanie jeść. Kiedy wyszedł, powiedział do ludzi, którzy na niego czekali: »Obiecałem wam, że przepędzę stąd siostry, i uczynię to, ale tylko pod warunkiem, że przyprowadzicie tu wasze matki, wasze żony i siostry, wasze córki, aby przejęły pracę, którą one wykonują. W świątyni macie boginię z kamienia; tu natomiast macie żywe boginie«.

Misjonarki miłości

Na początku 1949 r. do Matki Teresy przyłączyły się pierwsze młode dziewczyny, które pragnęły poświęcić się służbie najuboższym. Matka Teresa tak wspominała początki nowego zgromadzenia: „W 1949 roku zaczęły napływać pierwsze powołania. Pierwsze dziesięć dziewcząt, które się zgłosiły, były to moje uczennice ze szkoły, gdzie uczyłam. Jedna po drugiej poświęcały się Bogu, aby służyć najbiedniejszym z biednych. Chciały ofiarować się całkowicie Bogu”. Ojciec Święty Pius XII zatwierdził Zgromadzenie Sióstr Misjonarek Miłości 7 października 1950 r., w dzień Matki Bożej Różańcowej. „Najważniejszym celem nowo powstałego zgromadzenia było zaspokajanie nieskończonego pragnienia miłości dusz ludzkich, wyrażonego przez Chrystusa w czasie agonii na krzyżu, przez ślubowanie czystości, ubóstwa, posłuszeństwa, modlitwę, ciężką pracę, trud nad zbawieniem i uświęceniem najbiedniejszych z biednych. Najważniejszym zadaniem sióstr jest modlić się, kochać, służyć; tylko tak możemy naszą miłość do Boga wprowadzić w życie i przełożyć na działanie dla naszych bliźnich. Czynimy to, służąc Chrystusowi, którego odnajdujemy w każdym cierpiącym nędzarzu. Jeśli się modlimy, to wierzymy. Jeśli wierzymy, to kochamy. Jeśli kochamy, to służymy” – pisała Matka Teresa. „Nasza szczególna misja polega na przyczynianiu się do zbawienia i uświęcenia najuboższych pośród ubogich. Jezus posyła nas, napełnionych Jego Duchem Miłości, abyśmy głosiły Ewangelię miłości i współczucia najuboższym pośród ubogich na całym świecie. Nazywamy się misjonarkami miłości, bo »Bóg jest miłością«. Mamy okazywać ubogim i cierpiącym, miłość, jaką Bóg ich ukochał. Rezultaty są zawsze wspaniałe. Pewnego dnia w Indiach, gdy opatrywałam kalekę dotkniętego gangreną, amerykański dziennikarz, który mi się przyglądał, powiedział: »Nie robiłbym tego nawet za milion dolarów«. »Ja także nie robiłabym tego za taką sumę« – odpowiedziałam mu. »Robię to jednak ze względu na miłość Bożą. Dotykając ciała tego cierpiącego człowieka, dotykam ciała cierpiącego Chrystusa«. Dopiero wtedy dziennikarz zrozumiał, jaka jest najważniejsza motywacja naszej posługi wśród najuboższych”.

W 1959 r. misjonarki miłości zajęły się trędowatymi Kalkuty, których było około 30 000. Otworzyły przychodnię dla trędowatych i założyły Miasto Pokoju – osadę, w której trędowaci żyli razem ze swoimi rodzinami. Trędowaci byli dla Matki Teresy dziećmi Bożymi. Jezus umarł na krzyżu również i za nich. Przez fakt, że zostali naznaczeni tak ciężkim cierpieniem i tak straszliwymi warunkami życia, w większym stopniu niż inni ludzie uczestniczyli oni w tajemnicy odkupieńczej męki Jezusa. „Kiedy dotykam ciała trędowatego, które wydziela ze wszystkich części fetor, dotykam ciała Chrystusa, jak wówczas, gdy je przyjmuję w Eucharystii. Trąd jest bez wątpienia okrutną chorobą, trudną do zniesienia, lecz jest mniejszym nieszczęściem niż poczucie, że jest się pozbawionym miłości, niechcianym, porzuconym. Krańcowa samotność, z jaką spotykałam się w przypadku niektórych osób w krajach bogatych, jest gorsza od trądu” – mówiła Matka Teresa.

W samych Indiach siostry Matki Teresy opiekują się 150 tysiącami trędowatych, których trzeba nakarmić, ubrać oraz otoczyć opieką medyczną. Chorzy wymagają kosztownych zabiegów chirurgicznych i lekarstw. Matka Teresa i jej siostry nie posiadają nic. Żyją tak jak ich podopieczni, czyli najubożsi spośród ubogich. Reguła zakonna jest w tym względzie niezwykle surowa. Zezwala zakonnicom na posiadanie tylko niezbędnego minimum: białe sari, proste sandały. Każda z sióstr, kiedy musi zmienić miejsce pobytu, jest gotowa do drogi w ciągu dziesięciu minut, a cały jej majątek mieści się w niewielkiej torbie. „Zasadniczą przyczyną tego ubóstwa – mówiła Matka Teresa – jest miłość. Ci, którym pomagamy, są ubodzy wbrew swej woli, natomiast nasze ubóstwo jest wynikiem dobrowolnego wyboru. Chcemy być ubogie na wzór Jezusa, który będąc bogatym, zdecydował się urodzić, żyć i pracować pośród ubogich. Siostry całkowicie ufają Bożej Opatrzności”. (...)

„Każdego dnia Bóg dokonuje dla nas prawdziwych cudów” – wspominała Matka Teresa. „Doświadczamy tego w konkretny sposób. Gdyby nie było tych »codziennych« cudów, nie mogłybyśmy kontynuować naszej działalności, nie mogłybyśmy nic zrobić. Opatrzność szczodrze troszczy się każdego dnia o mnie, o moje siostry i naszych podopiecznych. Czyni to za pośrednictwem biznesmenów, instytucji, przedsiębiorstw, korporacji naftowych, rządów. Lecz czyni to przede wszystkim poprzez drobne ofiary osób, które dysponują skromnymi środkami pod względem ekonomicznym. Te właśnie ofiary mają największą wartość, ponieważ aby je złożyć, ludzie muszą czynić wyrzeczenia. Dzięki temu ich gest jest autentycznym aktem miłości. Żadna z sióstr odpowiedzialnych za funkcjonowanie domu nie mogłaby spać spokojnie, gdyby nie miała silnej wiary w Boga. Prawie nigdy nie dysponujemy środkami potrzebnymi na przeżycie jednego tygodnia, a czasami nie mamy nawet tego, co niezbędne, by przetrwać do wieczora. Lecz zawsze, choćby w ostatniej chwili, nadchodzi rozwiązanie. Pan podpowiada najróżniejszym osobom, aby niekiedy z bardzo różnych względów niosły nam pomoc, która jest dla nas sprawą życia. Gdyby ta pomoc nie nadchodziła, miałybyśmy kłopoty.

W Kalkucie dzień w dzień przygotowujemy posiłki dla dziewięciu tysięcy osób. Któregoś ranka jedna z zakonnic przyszła poinformować mnie, że nie mamy już nic w spiżarni. Był to czwartek. Zapowiadał się niewesoły koniec tygodnia. Po raz pierwszy znalazłam się nieoczekiwanie w takiej sytuacji. »Powinnyśmy powiedzieć o tym naszym podopiecznym« – powiedziała owa zakonnica. Na co odpowiedziałam jej: »Zaczekajmy jeszcze, tymczasem idź do kościoła i przedstaw Jezusowi naszą potrzebę«.

Ja również się modliłam i oczekiwałam dalszego rozwoju wypadków. W piątek, o dziewiątej rano, przyjechała ciężarówka pełna bułek, dżemu, mleka. Jestem przekonana, że to Bóg zadziałał, aby nam pomóc”. Tego rodzaju cudów Bożej Opatrzności doświadcza się codziennie we wszystkich domach misjonarek miłości.

Od 1959 r., po 10 latach pracy w Kalkucie, misjonarki miłości zaczęły pracować w całych Indiach, a po nadaniu im praw papieskich w 1965 r. przez papieża Pawła VI – na wszystkich kontynentach. Dzisiaj pracuje w 600 placówkach misyjnych, w 127 krajach świata, przeszło 4000 misjonarek miłości, z którymi współpracuje około 4 000 000 ludzi świeckich na całym świecie. Siostry dokarmiają pół miliona rodzin, uczą 20 000 dzieci i opiekują się 90 000 trędowatych.

Matka Teresa zmarła 5 września 1997 r. Bezpośrednią transmisję z pogrzebu, 13 września, nadawały wszystkie największe stacje telewizyjne świata. Jej ciało przewieziono ulicami Kalkuty na armatniej lawecie, którą wieziono ciało Mahatmy Gandhiego. Ta drobna, pomarszczona siostrzyczka z Kalkuty przez swoje całkowite oddanie Chrystusowi stała się skarbem dla świata, promieniując miłością, która jest jedyną nadzieją dla świata.

Kilka lat przed śmiercią jeden z dziennikarzy zadał jej pytanie: „Czy Matka boi się śmierci?”. Odpowiedziała: „Nie, absolutnie nie. Umrzeć to znaczy wrócić do domu. Czy pan boi się wracać do domu swoich bliskich? Ja z niecierpliwością oczekuję chwili śmierci. Wtedy spotkam Jezusa i wszystkich ludzi, których starałam się obdarzyć miłością w tym życiu. Spotkam wszystkie te dzieci, które starałam się ratować i które, umierając na moich rękach, uważały mnie za swoją mamę. Spotkam wszystkich biedaków, którym pomagałam, umierających, którzy wydali ostatnie tchnienie w domu w Kalkucie, zbudowanym dla nich przeze mnie. Słowem, spotkam wszystkie drogie mi osoby na tej ziemi. Tak więc będzie to wspaniałe spotkanie, nie sądzi pan?”. Gdy to mówiła, jej twarz promieniowała radością i pokojem.

ks. M. Piotrowski TChr

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: