Articles for Christians at TrueChristianity.Info. List do narzeczonych. O Bożej recepcie na szczęśliwe życie małżeńskie (cz. II) Christianity - Articles - Młodzież
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
List do narzeczonych. O Bożej recepcie na szczęśliwe życie małżeńskie (cz. II)
   

Autor: Jan Bilewicz,
Miłujcie się! 5/2005 → Młodzież



Cześć!

Ostatnio nie udało mi się skończyć listu do Was, narzeczonych, więc chciałbym to uczynić dzisiaj. W związku z tym muszę krótko przypomnieć, o czym pisałem poprzednio. Zastanawialiśmy się mianowicie nad znalezieniem recepty albo – inaczej mówiąc – programu gwarantującego szczęśliwe życie małżeńskie. Wszyscy bez wyjątku narzeczeni oczekują, że ich przyszła wspólna droga życia przyniesie im radość, satysfakcję, poczucie spełnienia. Niestety, zarówno potoczne obserwacje, jak i statystyki rozwodów pokazują, że nie wszyscy małżonkowie znajdują to, czego tak bardzo pragnęli. Dlaczego? Czy szczęście jednych, a nieszczęście innych zależy od ślepego przypadku? Bynajmniej! Zależy ono nie od przypadku, ale od drogi, którą wybiorą i którą zdecydują się iść.

Dwie drogi

Chyba niewielu narzeczonych zastanawia się poważniej nad tym, jaka droga doprowadzi ich małżeństwo do sukcesu, a jaka do porażki. A czy jest coś ważniejszego? Dlaczego nie zrobić tego w ramach przygotowań do małżeństwa?

Na ogół młodzi ludzie idą po linii najmniejszego oporu, akceptując bezkrytycznie reklamowane przez media (niektórzy mówią – „przekaziory”) recepty na szczęście. Głoszą one, że błogosławieni, tzn. szczęśliwi, są ci, którzy dużo mają – pieniędzy, rzeczy, przyjemności, popularności itp. Pod wpływem takiego, bezustannie powtarzanego, przesłania, wielu z nich poświęca się całym sercem, całym umysłem i całą duszą zdobywaniu wymienionych dóbr. Wszystko inne schodzi na dalszy plan. Ich myśli, pragnienia, marzenia, rozmowy, w dzień i w nocy, siedem dni w tygodniu, koncentrują się na tym, by jak najszybciej i jak najwięcej mieć. Dlaczego wkładają w to tak wiele wysiłku? Skąd to heroiczne poświęcenie i samozaparcie? Bo uwierzyli, że w ten sposób osiągną szczęście.

Tymczasem wśród błogosławieństw Pana Jezusa – w którego słowo jako ochrzczony i bierzmowany wierzę niezachwianie – nie znajduję, choćby w minimalnym stopniu, podobnego do reklamowanych przez „świat”. Czy to znaczy, że istnieje jakaś inna „Dobra Nowina” o szczęśliwym życiu teraz i w wieczności? Nie, jest tylko jedna Dobra Nowina i nie ma innej! Pan Jezus mówi: „(…) błogosławieni ci, którzy słuchają Słowa Bożego i zachowują je” (Łk 11, 29). A więc trzeba przede wszystkim skoncentrować się na poznawaniu i wypełnianiu Bożych przykazań. Słowo Pańskie jest prawdziwym bogactwem człowieka, a wcielanie go w życie jest – mówiąc kolokwialnie – najlepszym sposobem „urządzania się” i gwarancją sukcesu. Takie powinny być nasze priorytety.

Wiele razy Pan Jezus wyraża tę samą myśl innymi słowami. Powiedział np.: „Każdego więc, kto tych słów moich słucha i wypełnia je, można porównać z człowiekiem roztropnym, który dom swój zbudował na skale. Spadł deszcz, wezbrały potoki, zerwały się wichry i uderzyły w ten dom. On jednak nie runął, bo na skale był utwierdzony” (Mt 7, 24-25). Piękny obraz!… Każde małżeństwo buduje jakiś dom swego małżeńskiego życia (właściwie to budowanie rozpoczyna się – jak zobaczymy później – już w narzeczeństwie). Wy chcecie, aby był taki jak w podanym opisie: dający schronienie, poczucie bezpieczeństwa, odporny na przeciwności. Dlatego trzeba go budować na solidnym fundamencie – na skale. Co jest tą skałą? Poznawanie, a potem wypełnianie słowa Bożego, przede wszystkim dziesięciu przykazań. Oto Boża recepta na szczęśliwe życie małżeńskie.

Co ciekawe, okazuje się, że nie ma innej drogi. Pan Jezus mówi w innym miejscu: „Każdego zaś, kto tych słów moich słucha, a nie wypełnia ich, można porównać z człowiekiem nierozsądnym, który dom swój zbudował na piasku. (…) I runął, a upadek jego był wielki” (Mt 7, 26-27). Albo – albo. Albo się wypełnia słowo Boże, albo się go nie wypełnia – to są najważniejsze życiowe wybory. Od nich zależy wszystko… Teraz już wiesz, dlaczego tyle małżeństw się rozwodzi bądź też rozpada nawet bez formalnego rozwodu?

Źródło miłości

Ciekawą myśl związaną z tematem dzisiejszego listu znalazłem w Katechizmie Kościoła Katolickiego. Do jego lektury zachęcał Ojciec Święty Benedykt XVI na spotkaniu młodzieży w Kolonii. Wspomniał przy tej okazji swojego wielkiego Poprzednika: „Papież Jan Paweł II dał nam to wspaniałe dzieło, w którym wiarę stuleci wyjaśniono w sposób syntetyczny. A więc katechizm JP2 dla pokolenia JP2!”.

Znajduje się w nim (nawiasem mówiąc – znakomite) objaśnienie dziesięciu przykazań. Co byście powiedzieli na następującą propozycję: przez dziesięć kolejnych dni przeczytać z KKK rozdziały dotyczące poszczególnych przykazań jako przygotowanie do jednego z najważniejszych wydarzeń w życiu – zawarcia związku małżeńskiego?…

A oto fragment, który pozwoli nam spojrzeć na temat szczęścia małżeńskiego z trochę innego punktu widzenia: „(…) prawdziwe szczęście nie polega ani na bogactwie czy dobrobycie, na ludzkiej sławie czy władzy, ani na żadnym ludzkim dziele (…), ale znajduje się w samym Bogu, który jest źródłem wszelkiego dobra i wszelkiej miłości” (KKK 1723).

Spróbujmy z tej prawdy wyciągnąć kilka praktycznych wniosków. Prawdziwe szczęście związane jest z dobrem i miłością. Z niczym innym. Tam, gdzie dobro i miłość – tam szczęście. W małżeństwie najważniejsza jest miłość, zgodzisz się? Nic jej nie zastąpi. Bez niej wszystko się wali. Jeżeli małżonków wiąże miłość, są szczęśliwi, choćby nawet nie mieli wielkich bogactw, stanowisk, zaszczytów itp.; wtedy potrafią pokonać nawet największe życiowe zawieruchy.

Gdzie jest źródło wszelkiego dobra i prawdziwej miłości? Jak do niego dojść? „(…) Bóg jest miłością (1 J 4, 8)”, „(…) miłość jest z Boga” (1 J 4, 7). Jeżeli więc chcemy kochać, musimy przyjść do Niego, żyć przy Nim, nigdy się nie oddalając, by móc stale czerpać dobro i miłość. Droga jest znana. Nie musimy błądzić! Wyznacza ją Dekalog. Aby iść tą trudną drogą i wytrwać na niej, potrzebne jest umacnianie się modlitwą i sakramentami.

Co oddziela narzeczonych, małżonków – każdego – od Boga, który jest miłością? Jedna tylko rzecz – grzech! „Grzech śmiertelny niszczy miłość w sercu człowieka (…), grzech powszedni pozwala trwać miłości, chociaż ją rani” – mówi Katechizm JP2 (1855).

Wierzysz, że ciężki grzech uśmierca miłość?… A może wierzysz odwrotnie – w to, co głosi świat: że przedmałżeńskie współżycie albo petting itp., czyli ciężki grzech, to jest właśnie „kochanie się”? Są dwie drogi, wiesz… Ta Boża jest jasno określona: „Narzeczeni są powołani do życia w czystości przez zachowanie wstrzemięźliwości. (…) Przejawy czułości właściwe miłości małżeńskiej powinni zachować na czas małżeństwa. Powinni pomagać sobie wzajemnie w zachowywaniu czystości” (KKK 2350).

Budowanie porządnego domu to czasami harówka. Zgadza się. Ale i wielka radość! Nie sądzisz?

Ryzykowna jazda

A teraz malutka dygresja na temat grzechu nie przeciwko szóstemu, ale piątemu przykazaniu: „Nie zabijaj”.

Wyobraź sobie następującą sytuację, która zresztą rzeczywiście miała miejsce. Ktoś na drodze z ograniczeniem szybkości do 40 km/godz. jedzie samochodem 120 na godz. Ograniczenie spowodowane jest tym, że przy drodze znajduje się szkoła (chyba podstawowa, dokładnie nie pamiętam). Do wypadku – na szczęście – nie doszło. Pytanie: czy kierowca popełnił grzech?… Oczywiście, popełnił grzech przeciwko piątemu przykazaniu, narażając siebie i innych na poważny wypadek, nawet śmiertelny (policjant, wypisując mandat, też nie przyjmuje tłumaczenia: „Ale przecież nic się nie stało!”). Samo podjęcie ryzyka popełnienia ciężkiego grzechu już jest ciężkim grzechem, zgoda? Przypuszczam, że większość kierowców spowiada się z nich, ale jak informują wielkie billboardy przy drogach, „wariatów” wciąż nie brakuje (inne billboardy pokazują trumnę zbitą z desek, spuszczoną do grobu, i napis: „Gaz do dechy?”).

Powiedz – czy spowiednik mógłby udzielić rozgrzeszenia, gdyby kierowca wyznał grzech ryzykownej jazdy, ale na pytanie, czy zamierza zmienić swój styl jeżdżenia, odpowiedział, że chyba nie, bo lubi szybką jazdę?… Wiadomo, że nie można w takim przypadku udzielić rozgrzeszenia, ponieważ nie ma postanowienia poprawy.

A gdyby penitent na powyższe pytanie o zmianę postępowania odpowiedział, że nie zamierza zmieniać sposobu jeżdżenia, ale będzie uważał?… I tym razem rozgrzeszenie nie jest możliwe. Co to znaczy „będę uważał”? Trzeba radykalnie usunąć przyczyny zła, a nie igrać sobie z nim.

I jeszcze jedno, ostatnie już, pytanie. Gdyby kierowca w powyższym wypadku trzykrotnego przekroczenia dozwolonej szybkości nie uważał tego, co zrobił, za grzech? Gdyby pomyślał sobie: „ustanowili głupie przepisy, przecież umiem jeździć, nie ma się z czego spowiadać?”. Czy rzeczywiście oznaczałoby to, że nie popełnił grzechu i nie musi się spowiadać?… Popełnił grzech! Obiektywnie rzecz biorąc – żyje w grzechu. To, czy ktoś popełnił grzech czy nie, jest niezależne od subiektywnych odczuć. Obiektywnie rzecz biorąc, przepis ograniczający prędkość do 40 km/godz. w pobliżu szkoły jest słuszny. Dlatego po prostu, że wypadki zdarzają się wtedy rzadziej, niż kiedy przekracza się ten przepis. Niestety, wielu kierowców zbyt późno odzyskuje poczucie obiektywizmu i grzechu: dopiero po zderzeniu z drzewem, słupem, nadjeżdżającym tirem itp.

Wszystko jasne. Przypomnieliśmy sobie trzy ważne sprawy: 1) świadome i dobrowolne narażanie siebie na ryzyko popełnienia grzechu ciężkiego już jest ciężkim grzechem i nie ma mówienia: będę uważał; 2) spowiadanie się z grzechów ciężkich bez postanowienia poprawy nic nie daje – grzechy i tak pozostają nieodpuszczone, choćby nawet kapłan wypowiedział formułkę rozgrzeszenia;

3) brak poczucia grzechu, czyli mówienie sobie: ja nie uważam tego za grzech albo wszyscy tak robią itp., nie oznacza, że się go nie popełniło; w sposób pewny na to, co jest dobre, a co złe, wskazują obiektywne normy moralne, z którymi należy się zapoznać, a nie subiektywne odczucia, które mogą mylić. (Do powyższych ustaleń zaraz powrócimy, dotyczą one bowiem nie tylko piątego przykazania, ale wszystkich).

W zoo

Pośród wielu mód promowanych przez środki masowego przekazu pojawiła się w ostatnich latach moda na pomieszkiwanie razem mężczyzn i kobiet bez ślubu. Zjawisko to różnie się nazywa: życiem „na kocią łapę”, „na kartę rowerową” „w sp. z o.o.”– tzn. w spółce z ograniczoną odpowiedzialnością. To ostatnie określenie wydaje mi się pod wieloma względami trafne. Zwierzątka bowiem – w zoo, w puszczy lub na sawannie – mają coraz to innych partnerów, a wierność jednemu należy wśród nich do ewenementów.

Jeszcze do niedawna bez ślubu kościelnego lub cywilnego mieszkali prawie wyłącznie ludzie z marginesu społecznego: wiadomo, niezdolni do wzięcia odpowiedzialności za przyszłość swoją i swojego partnera (w grzechu). I tylko oni z aprobatą wypowiadali się o tego typu relacjach. Dzisiaj nazywa się je w mediach bardzo nobliwie „wolnymi związkami” i mówi jako o czymś równie dobrym jak małżeństwo, albo nawet lepszym. Wynika z tego bez wątpienia, że ów wyżej wspomniany margines znacznie się poszerzył w ostatnich latach i w znacznym stopniu obejmuje już tzw. elity telewizyjno-radiowo-prasowe. Ryba psuje się od głowy – mówi stare ludowe przysłowie. Znaczy to, że degeneracja społeczeństw zaczyna się od rozkładu elit. Proces ten już się toczy. Diabeł zbiera niestety żniwo wśród tych, na których mu najbardziej zależy – pośród młodych z pokolenia JP2.

Co powiedziałby na temat „wolnych związków” Jan Paweł II? „Określenie to jest zwodnicze: co może oznaczać związek, w którym osoby nie podejmują zobowiązań wobec siebie? (…). Wszystkie te sytuacje znieważają godność małżeństwa; niszczą samo pojęcie rodziny; osłabiają samo znaczenie wierności. Są one sprzeczne z prawem moralnym. Akt płciowy powinien mieć miejsce wyłącznie w małżeństwie; poza nim stanowi zawsze ciężki grzech i wyklucza z komunii sakramentalnej” (KKK 2390). W innym miejscu czytam: „Cudzołóstwo i rozwód, poligamia i wolny związek są poważnymi wykroczeniami przeciwko godności małżeństwa” (KKK 2400).

Zło „życia na kocią łapę” nie polega więc wyłącznie na tym, że podejmuje się współżycie seksualne poza związkiem małżeńskim. Chodzi również o to, że w ten sposób poważnie „znieważa się godność małżeństwa”, „niszczy pojęcie rodziny”, „osłabia znaczenie wierności”.

Bardzo wiele z tego, co robimy i mówimy, wpływa na innych. Lepiej chyba nawet powiedzieć, że wszystko, co robimy i mówimy, w mniejszym lub większym stopniu, kształtuje innych. Nie żyjemy każda i każdy osobno na bezludnej wyspie. Oddziałujemy na siebie – pozytywnie lub negatywnie. Czynimy innych lepszymi lub gorszymi. Dobry przykład albo dobre, budujące słowo sprawia, że ludzie w naszym otoczeniu stają się lepsi. Zły przykład, usprawiedliwianie zła lub zachęcanie do niego słowem sprawia, że inni stają się gorsi. Mówimy w związku z tym o „grzechu zgorszenia”.

Powołaniem każdego chrześcijanina jest przemienianie świata na lepszy, piękniejszy, szlachetniejszy, a przez to szczęśliwszy. Chrześcijanin jest solą dla ziemi (Mt 5, 13) i światłem dla świata (Mt 5,14). Buduje wytrwale cywilizację miłości w świecie, który leży w mocy Złego (1 J 5, 19). Dokładnie czymś odwrotnym jest płynięcie z prądem gorszących mód. Pan Jezus mówi wyjątkowo surowo o grzechu zgorszenia (np. Łk 17, 1-2). Chyba dlatego, że jest on zaprzeczeniem powołania ucznia Chrystusa – nie ewangelizowaniem, ale apostołowaniem na rzecz Złego. Oprócz tego niweczy cel, dla którego Chrystus przyszedł na ziemię. Nie, chrześcijanin nie może ani czynem, ani słowem znieważać małżeństwa i niszczyć rodziny!

Wesele na „Titanicu”

Pokusie zamieszkania bez ślubu narzeczeni, niestety, dość łatwo ulegają. Diabeł podsuwa argument pozornie całkiem logiczny, a w rzeczywistości całkiem nielogiczny: Jesteśmy już prawie małżeństwem, miesiąc wcześniej, miesiąc później – jaka różnica? Nie ma się z czego spowiadać. Będą mieszkać ze sobą następne kilkadziesiąt lat, ale teraz nie mogą poczekać miesiąca?!

„Prawie małżeństwem” nie oznacza małżeństwem, „prawie kapłanem” nie oznacza kapłanem, „prawie ochrzczonym” nie oznacza ochrzczonym. Jest kolosalna różnica między sytuacją osoby przed udzieleniem sakramentu i po jego udzieleniu. Gdyby jej nie było, nie potrzeba by w ogóle udzielać sakramentu. Ponieważ jednak jest, trzeba go udzielać. Są przed ślubem, a więc bez ślubu. Logiczne? Żyją bez ślubu, a więc „na kocią łapę”…

Czasem przebudzenie przychodzi przy spowiedzi. Narzeczeni muszą dwukrotnie wyspowiadać się przed ślubem. A spowiednik – bywa, że zapyta, czy nie mieszkają razem. Zbawienne pytanie! Jeżeli bowiem się okaże, że mieszkają, kapłan nie może udzielić rozgrzeszenia. Nie udziela się po prostu rozgrzeszenia osobom żyjącym w „związkach niesakramentalnych”, czyli bez ślubu. Przypuszczam, że po krótkiej nauce księdza narzeczeni uświadomią sobie, że pozwolili złapać się diabłu na haczyk i że muszą powrócić do swoich poprzednich miejsc zamieszkania, a następnie ponownie przyjść do spowiedzi.

A czy nie wystarczyłoby powiedzieć sobie, że „do niczego nie dojdzie i że będę uważać?”… Po pierwsze ustaliliśmy, że świadome i dobrowolne narażanie się na popełnienie grzechu ciężkiego już jest ciężkim grzechem i nie ma mówienia „będę uważał”, tylko trzeba radykalnie usunąć zagrożenie – w tym wypadku życie pod jednym dachem.

Po drugie – chodzi o grzech zgorszenia, tzn. o dawanie innym złego przykładu. Trzeba usunąć przyczynę tego grzechu, a następnie wyspowiadać się z niego.

Gorzej natomiast, gdy spowiednik nie zapyta, czy narzeczeni nie zamieszkali już razem… Otrzymują wtedy – jak myślą – rozgrzeszenie i powracają do wspólnego mieszkania z poczuciem dobrze spełnionego chrześcijańskiego obowiązku, aby jeszcze tego samego wieczoru pójść do – wspólnego także – łóżka... Prawda, że realistyczne? Jasne jest, że zamieszkali razem nie po to, żeby mieć w pobliżu partnera do gry w szachy albo odmawiania różańca – wszyscy o tym wiedzą. Powód był zupełnie inny. Zaplanowali sobie mianowicie, że miesiąc miodowy, zamiast po ślubie, rozpoczną jeszcze przed nim.

W rzeczywistości jednak – jak ustaliliśmy – rozgrzeszenia nie uzyskali, choć formułka została wypowiedziana: „Droga powrotu do Boga (…) zakłada odwrócenie się od popełnionych grzechów oraz mocne postanowienie niegrzeszenia w przyszłości” (KKK 1490).

Co dzieje się potem? Potem zakochani w sobie na śmierć i życie (zakochanie i miłość oznaczają oczywiście dwie różne rzeczy) zawierają w grzechu ciężkim sakrament małżeństwa i w końcu w grzechu ciężkim przyjmują Eucharystię. Rozpoczynają więc swoje wspólne życie małżeńskie od świętokradczo przyjętych sakramentów. Jaki tryumf szatana!… Wszystko zaś tonie w błyskach fleszy aparatów fotograficznych, w obsypywaniu się ryżem i jednogroszówkami, pośród toastów i uczty weselnej… Przygotowania zewnętrzne do ślubu znacznie przewyższyły przygotowania wewnętrzne i teraz rzeczywiście wszystko tonie – jak „Titanic”.

Za jakiś czas małżonkowie ze zdziwieniem stwierdzą, że jakoś im się w małżeństwie nie układa. Nie wiadomo dlaczego. Bo przecież ślub odbył się nie w pechowym maju, ale w sierpniu, figurek słoni, przynoszących szczęście, dostali chyba z 10, mają mieszkanie, pracę, samochód, a i tak jest „piekło”. Kto by pomyślał, że jego początki były takie romantyczne i przyjemne! Rozpoczęły się nawet jeszcze przed ślubem… A jak nie ma być piekła, skoro budowało się dom małżeński nie na Bogu, ale na diable?

Czas kończyć. Chciałbym podsumować dzisiejszy list trzema myślami św. Jana Vianneya (ich zbiór czytam ostatnio oprócz Katechizmu JP2):

„Grzech jest katem Pana Boga i zabójcą duszy. Bracia moi, jak niewdzięczni jesteśmy. Pan Bóg chce nas uczynić szczęśliwymi, a my tego nie chcemy. Gdyby chodziło o naszą fortunę, czegóż byśmy nie zrobili! Lecz ponieważ chodzi o naszą duszę, niczego nie robimy”.

„Bez grzechu wszyscy bylibyśmy szczęśliwi, nawet gdybyśmy mieli swój krzyż. Ci biedni grzesznicy będą zawsze nieszczęśliwi na tym świecie i na tamtym”.

„Bóg chce nas uczynić szczęśliwymi. Dał także małżonkom najpewniejszą receptę na szczęśliwe życie małżeńskie. Wszystko zależy od tego, czy zechcą ją realizować i – po drugie – jak będą ją realizować”.

To tyle na dziś. Do następnego razu. Cześć!

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: