Articles for Christians at TrueChristianity.Info. Życiem dziękować Christianity - Articles - Temat numeru
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
Życiem dziękować
   

Autor: Teresa Tyszkiewicz,
Miłujcie się! 1/2006 → Temat numeru



Chrześcijaństwo i polskość wydały w ciągu historii wspaniałe dzieła i wspaniałych ludzi. Wielu z nich czcimy już na ołtarzach. O innych przetrwała wdzięczna pamięć. Jedną z takich postaci, w życiorysie których szczególnie splotły się dzieje narodu z dziejami Kościoła, był Karol Bołoz Antoniewicz.

Przyszedł na świat 6 listopada 1807 r. – zaledwie dwa lata wcześniej od Juliusza Słowackiego i Fryderyka Chopina – we Lwowie, w realiach politycznych zaboru austriackiego, ale zarazem w atmosferze rosnącej legendy napoleońskiej i rodzącego się romantyzmu.

Pochodził z katolickiej rodziny ormiańskiej, patriotycznej i głęboko religijnej. Ojciec, adwokat po studiach prawniczych, zadbał o staranne wykształcenie syna i dwóch córek. Jako typowe dziecko romantyzmu, Karol był rozmiłowany w literaturze, muzyce i pięknie przyrody. Poznał też wcześnie języki obce, między innymi niemiecki.

Razem z najbliższymi spędził pewien czas w Wiedniu. Miasto jednak nie odpowiadało mu tak jak wieś, więc gdy ojciec z racji kłopotów zdrowotnych zrzekł się adwokatury, cała rodzina przeniosła się do majątku matki – Skwarzawy, położonej niedaleko Lwowa. Dla uczuciowej i nastrojowej natury Karola zaczął się wówczas najmilszy okres w życiu. Młodzieniec całymi dniami uganiał się konno po okolicy, chłonąc malowniczy, bujny krajobraz podolski. Barwy i kształty terenu, wioski przypadłe do ziemi, przestrzenie, nad którymi rozciągało się bezkresne niebo, czasem ciche, błękitne, czasem toczące burzowe chmury – wszystko to zapadało w serce wrażliwego chłopaka i tam nabierało kształtów słownych; Karol był poetą.

Przełomem w jego życiu stała się śmierć ojca w 1823 r.: spoważniał wówczas, posmutniał i począł myśleć. Matka, widząc jego zamiłowanie do wsi, zaczęła go przygotowywać do zadań ziemianina, ale jednocześnie, dostrzegając wybitne zdolności swego syna, usilnie go zachęcała do podjęcia studiów wyższych. I chociaż Karol nie czuł zbytniego pociągu do suchych kodeksów i paragrafów, odbył we Lwowie studia prawnicze, kończąc je, z wyróżnieniem, w 1827 r. Przez cały ten okres nie zaniedbywał też nauki języków obcych, muzyki ani ukochanej poezji. Matka zachęcała go do podróży zagranicznych, aby poznawał kraje, ludzi oraz środowiska literackie. Dzięki temu poza Wiedniem zwiedził Karpaty, Mołdawię, Bukowinę i Pokucie. Z pobytu w tych właśnie stronach zachowały się najpiękniejsze karty we wspomnieniach Karola – tak bardzo bowiem był urzeczony pięknem gór, które opisywał również w swoich wierszach.

Wybuchło powstanie listopadowe. 23-letni młodzieniec uzyskał pozwolenie i błogosławieństwo matki, aby przyłączyć się do powstańców na Wołyniu. Wyprawa ta jednak się nie udała: nacierające wojska rosyjskie zepchnęły grupę zapaleńców do granicy austriackiej i tam ich rozbroiły. Karol wrócił do Skwarzawy, ale groziło mu śledztwo i konsekwencje udziału w czynie zbrojnym. Matka szybko go wówczas wyprawiła do Wiednia i Włoch.

Karol, który został wychowany bardzo religijnie, umiał łączyć swoje przeżycia z Bogiem: zachwyt nad pięknem stworzonego świata, odkrywanie dobra w otaczających go ludziach, wrażliwość na ich potrzeby, wdzięczność za dary Boże i chęć chwalenia Stwórcy poprzez otrzymane talenty – to były rysy pobożności Karola. Jak dotąd życie się do niego uśmiechało, więc było za co Bogu dziękować.

W 1832 r. ożenił się ze swoją bliską kuzynką – Zofią Nikorowiczówną. Szczęścia jednakże nie znalazł, gdyż bliskie pokrewieństwo małżonków odbiło się na ich potomstwie: pięcioro dzieci Zosi i Karola umarło w niemowlęctwie. Przez siedem lat usypali pięć mogiłek. „Wszystkie widoki, plany, zamiary na przyszłość Bóg pomieszał, starł, zniweczył. A za to i za wszystko Jemu niech będą dzięki, cześć i chwała”. Te lata żałoby po dzieciach były okresem szybkiego dojrzewania ich ojca. Doświadczył wtedy na samym sobie, że „jedna godzina boleści więcej nas uczy niż sto dni radości”.

Budował się wiarą i duchową siłą swej żony, dzięki czemu oboje nie poddali się rozpaczy, lecz swe niespełnione uczucia rodzicielskie przelali na biednych i chorych. Już dawno bowiem Karol dostrzegał potrzeby biedoty wiejskiej, jej ciemnotę, alkoholizm, poniewierkę... Pusty po śmierci dzieci dwór w Skwarzawie zamienili więc z żoną na szkołę, gdzie Zosia uczyła dziewczęta, a Karol chłopców ze wsi. Inną część swego domostwa przeznaczyli na szpitalik, w którym sami pielęgnowali chorych. Czasami, by nieco rozweselić pacjentów, Karol siadał do fortepianu i przez długie godziny grał i śpiewał religijne bądź ludowe pieśni.

Wkrótce jednak okazało się, że ze względu na pogarszający się stan zdrowia Zosi (wywiązała się u niej gruźlica) konieczny jest wyjazd do Lwowa. I kiedy jeszcze była nadzieja powrotu pani Antoniewiczowej do pełni sił, małżonkowie złożyli wspólnie ślub czystości oraz obietnicę, że po wyzdrowieniu żony oboje wstąpią do zakonu: Karol do jezuitów, a Zosia do sióstr miłosierdzia. Tymczasem Karol pielęgnował chorą. „Dopiero od tej chwili we wszystkim i zupełnie mogliśmy się zrozumieć, wtedy dopiero poznałem, jak dwa serca jednym sercem, dwie myśli jedną myślą stać się mogą” – wspominał. Bóg chciał inaczej: Zosia umarła 27 lipca 1839 r. „Życie jej było ciche, łagodne, ukryte. Od kolebki do grobu krótką, ale bolesną przebiegła drogę; miłość Boża nigdy od niej nie odstąpiła... Jako kwiateczek polny u stóp krzyża zakwitła, zwiędła, opadła” – napisał opuszczony małżonek.

Karol pozostał sam na gruzach swego dotychczasowego życia, cierpiąc niewymownie, w ciemnościach niewiedzy co do Bożych oczekiwań wobec siebie. Miał dopiero 32 lata. Swój ból przeżywał wprawdzie po chrześcijańsku, w bliskości Chrystusowego Krzyża, lecz to nie umniejszało jego odczuwania, zważywszy na przyrodzoną mu wrażliwość i uczuciowość.

A ponieważ jeszcze za życia Zosi mieli zamiar oboje wstąpić do zakonu, postanowił teraz sam dopełnić owego przyrzeczenia. Zapukał do furty ojców jezuitów, by za klasztornymi murami, na modlitwie i w służbie Bogu, zaleczyć rany oraz odnaleźć nowy sens swojego życia. Pożegnawszy się z matką i ukochanym domem w Skwarzawie, jesienią 1839 r. rozpoczął życie zakonne w Starej Wsi koło Brzozowa. Dwa lata nowicjatu pozwoliły mu odnaleźć pokój w coraz głębszym poznawaniu i umiłowaniu woli Bożej oraz dziękczynieniu zarówno za dobro, jak i zło otrzymane z rąk Boga – a raczej wszystko, co z tej ręki przychodzi, uważać za dobro: „Przychodzisz do Boga, bo wiesz, że On jeden może uleczyć twą duszę – ale nie tym lekarstwem, które ty sobie wybierzesz, lecz tym, które w mądrości swojej On za zbawienne uzna. Gdy przyjdzie żebrak i prosi cię o jałmużnę, on nie wybiera, nie wyznacza, co mu masz dać, ale wszystko z wdzięcznością przyjmuje. Ty jesteś tym żebrakiem: Bóg wie najlepiej, czym cię wspomóc, czym cię poratować, a ty wszystko z wdzięcznością, z uległością przyjąć powinieneś”.

Przełożeni, ceniąc wszechstronne uzdolnienia nowicjusza, zlecali mu różne prace literackie i pozwalali na własną twórczość do woli. Przez cały okres życia zakonnego Karol wykorzystywał więc każdą wolną chwilę na pisanie pogadanek i obrazków religijnych, a także nauk duchowych, które cieszyły się dużą popularnością. Najtrwalszym zaś jego dorobkiem okazały się pieśni religijne, które śpiewamy do dziś: Nazareński, śliczny kwiecie…, Chwalcie, łąki umajone…, Nie opuszczaj nas…, O Maryjo, przyjm w ofierze…

Zwierzchnicy, widząc również jego dojrzałość duchową i zdolności katechetyczne, postanowili przyspieszyć termin jego święceń kapłańskich. W tej sytuacji w 1841 r., po dwóch latach nowicjatu, Karol złożył śluby zakonne, a już w roku 1844, odbywszy studia teologiczne w Tarnopolu i Nowym Sączu, otrzymał święcenia kapłańskie w katedrze lwowskiej. W dniu, w którym po raz pierwszy wolno mu było odprawić Mszę św., złożył w ofierze na ołtarzu swe zmarłe dzieci, żonę, matkę oraz całe swoje życie, dziękując Bogu za wszystko i otwierając jednocześnie serce na dalsze zrządzenia Opatrzności. A czas biegł naprzód i Bóg miał swoje plany wobec ojca Karola.

W 1846 r. w zachodniej Małopolsce wybuchła rabacja galicyjska. Wobec wzbierającej fali nastrojów rewolucyjnych przed Wiosną Ludów i przygotowań do narodowego powstania zaborcze władze austriackie, aby uprzedzić ewentualną insurekcję, poszczuły polskich chłopów przeciwko szlachcie. Zaczęły się napady, rabunki, mordy, porachunki, zemsty... Bratobójcze walki przybrały rozmiary, które przeraziły nawet samych podżegaczy. Pożar nienawiści rozszerzał się głównie w Tarnowskiem i trzeba było bezzwłocznie wykorzystać wszystkie możliwości jego ugaszenia, aby nie lała się dłużej krew dzieci tego samego narodu.

Pomoc ta zaś mogła przyjść jedynie ze strony duchowieństwa: ojciec Karol i kilku konfratrów zostali skierowani na teren objęty rzezią. Spłonęło tam już około 400 dworów – nie licząc domów w miasteczkach, a zabitych liczono w setkach… Misja była zatem bardzo trudna i niebezpieczna. Czy umysły ogarnięte szałem grabieży i pastwienia się nad słabszymi będą zdolne otworzyć się na słowo Boże?

Przebieg swej misji ojciec Karol opisał we Wspomnieniach misyjnych z roku 1846 – szczegółowej, pisanej dzień po dniu, relacji z „gaszenia pożaru”. Misjonarz wykorzystał swoją znajomość ludu i jego życia, a także cały swój talent kaznodziejski, żarliwość uczuć oraz odwagę. Potężnie wsparła go łaska Boża. Dzięki temu wieś po wsi powoli się uspokajała, ludzie odzyskiwali przytomność umysłu, rozpoznawali popełnione zło, żałowali, spowiadali się, wzywali miłosierdzia Bożego. Nawet tam, gdzie początkowo przyjmowano ojca wrogo, Boża łaska przemieniała ludzkie dusze. Misje trwały siedem miesięcy; była to praca bez wytchnienia i w okropnych warunkach. Po ich zakończeniu przełożeni wysłali ojca Karola na wypoczynek w Karpaty, po czym podjął on swą zwykłą działalność duszpasterską w Tarnopolu i we Lwowie. Liczył na okres spokojnej pracy, ale Bóg chciał inaczej.

Wykorzystując pewne nastroje antykościelne, rząd austriacki 7 maja 1848 r. wydał rozporządzenie nakazujące rozproszenie jezuitów; do 1 lipca mieli zdjąć habity i opuścić klasztory. Ojciec Karol, tak pewny przystani życiowej, którą znalazł w zakonie, nagle stał się tułaczem. Jeździł po parafiach, zatrzymując się tam, gdzie go przyjęto, głosząc rekolekcje i pomagając w pracy duszpasterskiej. W tej to swojej wędrówce trafił w 1850 r. do Krakowa na czas wielkiego pożaru, który trwał aż dwa tygodnie i pochłonął wiele domów, kościołów oraz zabytków. Razem z biskupem Ludwikiem Łętowskim gromadzili ludzi w ocalałych kościołach, a ojciec Karol głosił natchnione kazania, podnosząc wiernych na duchu, tłumacząc im Bożą myśl ukrytą w niespodziewanych wydarzeniach i wzywając dla miasta miłosierdzia Bożego.

Niezadługo musiał jednak opuścić zabór austriacki. Czynił to z żalem, ale – jak zwykle – pogodzony z wyrokami Opatrzności: „A ja tak jak ptak bez gniazda swego: na jakiej gałązce usiądę, aby zaświergotać na chwałę Boską, czynię to z całego serca, pokąd mnie nie spędzą na inną”.

Udał się na Górny Śląsk. Jego misje głoszone w Piekarach Śląskich odbiły się szerokim echem – tak błogosławione owoce przyniosły. Poproszono go zatem o misje w innych miejscowościach regionu, a potem w Wielkim Księstwie Poznańskim.

W taki sposób trafił z towarzyszem do Wielkopolski, w czasie gdy panowała tam cholera. Przybysze ofiarowali swą pomoc proboszczom z parafii objętych epidemią, jeździli do chorych, pomagali im i spowiadali, pełni troski, by nikt w okolicy nie umarł bez sakramentów. Arcybiskup poznański Leon Przyłuski, widząc ich poświęcenie, zaproponował jezuitom zajęcie pocysterskiego klasztoru w Obrze, stojącego wówczas pustką. Jesienią 1851 r. ojciec Antoniewicz objął klasztor jako jego przełożony, zarzekając się uroczyście: „Nie opuszczę ludu Obry i innych wiosek, nie opuszczę ludu naszego, dopóki albo Bóg cholery, albo nas przez nią stąd nie weźmie”.        

Wreszcie nastąpiła, zdawałoby się, jakaś stabilizacja w życiu kapłana tułacza. Ale Bóg myślał już o innym wypoczynku dla niego... Zaledwie rok był superiorem w Obrze, gdy wygasająca zaraza dosięgnęła niestrudzonego duszpasterza. 13 listopada 1852 r. o. Karol Antoniewicz zmarł w Obrze i tam też został pochowany. Miał 45 lat. Zostawił wiersz-testament, w którym przełożył swoje dramatyczne życie na jedną pieśń wdzięczności Bogu:

„Za wszystko dobro z Bożej ręki wzięte,

Za skarby wiary, za pociechy święte,

Za trudy pracy i trudów owoce,

Za chwile siły i długie niemoce,

Za spokój, walki, zdrowie i choroby,

Za uśmiech szczęścia i za łzy żałoby

I za krzyż ciężki na barki złożony –

Niech będzie Jezus Chrystus pochwalony”.

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: