Articles for Christians at TrueChristianity.Info. Wiarę przekazują rodzice Christianity - Articles - Rodzina
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
Wiarę przekazują rodzice
   

Świadectwo,
Miłujcie się! 2/2004 → Rodzina



Często się zastanawiałam, skąd bierze się silna wiara w Boga. I zawsze dochodzę do jednego wniosku: jednym z najważniejszym czynników jest przekaz rodziców – zwyczajnie, w procesie wychowania, który za­kła­da już pewną for­ma­cję.

 Nie pamiętam wiele ze swojego wczesnego dzieciństwa, ale pewnie było piękne i normalne, inaczej na pewno zostawiłoby jakiś przykry ślad. To był na początku ciepły, pachnący dom, z babcią i ogródkiem, uśmie­chem matki i rozsądkiem ojca. Szkoda, że tak krótko... Ale już wtedy wszyscy ci dobrzy ludzie zdążyli zasiać we mnie radość życia, wrażliwość na piękno, zaufanie do innych. Pamiętam, że wcze­śnie umiałam czytać i szy­ko­wa­ły się zapisy do szkoły baletowej... To, co potem się działo, to jedna wielka czarna dziura.

Byłam w pierwszej klasie podstawówki, kiedy ojciec odszedł. Jeszcze pojawił się na mojej I Komunii, ale już wtedy, pamiętam, nie było mu z matką najlepiej. Dlaczego człowiek nie pa­mię­ta tego, co dobre, a zło wyciska na nim takie piętno?... Widzę matkę leżącą na podłodze, zanoszącą się histerycznym szlochem po kolejnej awanturze. Czuję drżenie rąk i kołatanie serca, gdy w nocy musimy uciekać z domu w czym popadnie, do sąsiadów, do babci, przez las, gdziekolwiek... Widzę strach w oczach młodszego brata, gdy na horyzoncie pojawia się postać wracającego z pracy pijanego ojca...

Zniknął w końcu na dobre. Większą część domu pozamykał, a nam zostawił jeden niewielki pokój z łóżkiem i szafą, bez pod­sta­wo­wych środków do godnego życia...

Wraz z jego odejściem zniknęła cała moja pewność siebie i poczucie bezpieczeństwa. Z naj­lep­szej, często wychwalanej uczennicy stałam się biednym, po­krzyw­dzo­nym dziec­kiem, ofiarą losu, od której zaczęły od­su­wać się koleżanki – istotą zamkniętą w sobie i za­kom­plek­sioną. Za­ko­chi­wa­łam się w każdej nauczycielce, która gotowa była mi po­świę­cić choć trochę uwagi. Bra­ko­wa­ło mi oso­bo­we­go kontaktu z najbliższymi. Ojca nie było, a matka, sama po­trze­bu­ją­ca pomocy, nie umiała już ofiarować miłości. Zresztą ciągle była poza domem – ciężko zarabiała na życie. Pamiętam, że bardzo wstydziłam się starych ciuchów, nieopłaconych składek, swojego miesz­ka­nia... Było w nim przeważnie zimno i głodno. Doszło do tego, że któregoś dnia odcięto nam prąd, bo nie płaciliśmy rachunków. Kompletne dno... Chcia­ło się wyć z bólu i upo­ko­rze­nia...

Jakby tego było mało, roz­wi­ja­ła się u mnie cho­ro­ba po­le­ga­ją­ca na skrzy­wie­niu szyi i po­chy­la­niu się sylwetki w bok. Oglądali się za mną wszyscy ludzie na ulicy. A może tak się wydawało dorastającej dziew­czy­nie, przewrażliwionej – jak wszystkie – na punk­cie urody? Lekarz wydał decyzję o ope­ra­cji, nie­groź­nym zabiegu. Matka nie wyrażała zgody. Może tak pojmowała swoją miłość do mnie?... Groziło mi trwałe kalectwo. Sama zgłosiłam się do szpitala – potrzebny był pod­pis ro­dzi­ca, więc od­szu­ka­łam ojca i zmusiłam go do zajęcia się mną. Pamiętam, że kupił mi nawet wtedy nowy sweter – pew­nie wstydził się tego, który miałam na sobie...

Myślę, że w szkole średniej odnalazłam swoje „ja”. Bardzo chciałam zostać pielęgniarką.

W szkole czu­łam się inna i samotna. Rówieśnicy mieli wszystko i jeszcze więcej, może dla­te­go wy­da­wa­li mi się tacy dzie­cin­ni. Czułam się od nich dojrzalsza i pociągały mnie „dorosłe sprawy”: papierosy, wino, pry­wat­ki. Nie my­śla­łam wtedy o Bogu. Ale chodziłam na religię i chcia­łam być bierz­mo­wa­na. Matka nawet nie wie­dzia­ła, kiedy się odbyło moje bierzmowanie. I pewnie nie doszłoby do skut­ku, gdyby są­siad­ka w porę nie stanęła przy mnie jako świadek.

Szybko znalazłam chłopaka, bo po operacji nie byłam taka najgorsza. Zresztą chłopaków było zawsze koło mnie sporo, niedwuznacznych propozycji również. Miałam wszelkie warunki, żeby się ostatecznie stoczyć... Dlaczego tak się nie stało? Czy to Bóg ciągle czuwał nade mną, skoro wszyscy inni zawiedli?...

Pragnienie posiadania normalnego domu było tak silne, że aż zasłaniało inne racjonalne i uczu­cio­we argumenty. Tak dzi­siaj oce­niam pod­ję­cie decyzji o małżeństwie. W tym spotkaniu dwoj­ga osób nie było miłości – zro­bi­łam naj­strasz­niej­szy błąd do­ro­słe­go czło­wie­ka. Były za to dzieci. Ślub – po to, żeby je ochrzcić. Bez spowiedzi, po cichu. Taka rodzina nie mogła się udać... Bagaż dzieciństwa, wejście do dużego domu teściów, w którym zawsze byłam obca, inna, po­gar­dza­na i za­leż­na... Robiłam wszystko, żeby sprostać wy­ma­ga­niom. Po­świę­ca­łam się dla domu i męża, ze­rwa­łam kontakty z matką, bo tak sobie domownicy życzyli. Moje dzieci miały wszystko, oprócz najważniejszego – obrazu kochających się ro­dzi­ców.

 Na szczęście Bóg nigdy mnie nie opuścił. Dzięki macierzyństwu poznałam, co to miłość. Bez­in­te­re­sow­na, ofiarna i odpowiedzialna. Prowadziłam chłopców na religię przy kościele, a Pan do mnie mówił tak jasno i przejrzyście, jakby cały Testament tylko dla mnie napisał. Za­chwy­ci­łam się i za­ko­cha­łam w Jezusie. Żaden człowiek Mu nie dorówna! Któregoś dnia, a właściwie nocy, tak mną za­władnął, rzucił na ziemię i natychmiast podniósł jak Pawła z Tarsu. Za­czę­łam żyć tylko dla Niego, to znaczy tak żyć, tak kochać, by On w tym wszystkim był. „A więc tego szukałam przez całe życie? – pytałam sama siebie – miłości?”. Po to nie pozwolił mi zginąć, bym teraz głosiła Jego słowo. Niby nic wielkiego – tylko opo­wia­dam o Nim na katechezie.

 Jeszcze Go nie całkiem rozumiem, ale wiem, że jest. I żaden człowiek nie jest w stanie mi Go odebrać. Ani ten, który kiedyś uderzył mnie za to, że ośmieliłam się pojechać na spotkanie z Ojcem Świętym, ani ten, który jest kon­se­kro­wa­ny, a co innego mówi, niż czyni. Są przecież inni ludzie, „ludzie-świadectwa” Bożego działania: łagodni i ko­cha­ją­cy, wierni i przy­kład­ni, od­da­ni Jezusowi i Ko­ścio­ło­wi. Są przyjaciele, którzy konkretnie pomogą. Jest wspól­no­ta, która chce być znakiem sprze­ci­wu, razem wal­czyć ze słabościami. Jest Bóg.

 Teraz dzieci odchodzą z domu. Naturalna kolej rzeczy. Układają sobie życie po swo­je­mu. Myślę, że dadzą sobie radę, bo Pan zadbał, by wyposażyć je w wielką wartość, jaką jest wiara. A ja? Może całe życie będę walczyć o odzyskanie poczucia własnej wartości? Jedno wiem: z Nim wszystko jest możliwe.

Zofia

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: