Articles for Christians at TrueChristianity.Info. Z grzechu do wolności Christianity - Articles - Temat numeru
Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.                Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno.                Pamiętaj, abyś dzień święty święcił.                Czcij ojca swego i matkę swoją.                Nie zabijaj.                Nie cudzołóż.                Nie kradnij.                Nie mów fałszywego świadectwa przeciw bliźniemu swemu.                Nie pożądaj żony bliźniego swego.                Ani żadnej rzeczy, która jego (bliźniego) jest.               
Portal ChrześcijańskiPortal Chrześcijański

Chrześcijańskie materiały

 
Z grzechu do wolności
   

Świadectwo,
Miłujcie się! 4/2005 → Temat numeru



Przypadkowo natknęłam się u znajomych na Wasze pismo i czytając szczere i bolesne wyznania innych ludzi, przeżyłam prawdziwy wstrząs. Nagle uświadomiłam sobie, że moje przeżycia sprzed kilkudziesięciu lat powinny wreszcie ujrzeć światło dzienne – może będą dla kogoś ostrzeżeniem? Możliwe, że ktoś poczuje wstręt albo politowanie – trudno. Ja sama często przeżywałam te uczucia.

Nie podpiszę się imieniem i nazwiskiem (wstyd jest zbyt wielki), ale pragnę podzielić się z Wami najboleśniejszą częścią swojego życia. Znają ją nieliczne osoby – mogę policzyć je na palcach jednej ręki. Nie jest mi łatwo wracać do przeszłości, ale kiedy dyskusja o aborcji wraca jak bumerang, pragnę dać świadectwo swojej osobistej prawdzie.

Jestem już starszą kobietą, przed emeryturą, z niemałym dorobkiem życiowym. Mam szczęśliwą rodzinę: męża, syna, wnuki, dobrą pracę, różne dobra majątkowe. Ale w głębi duszy stale towarzyszy mi wspomnienie tego, co się stało przed laty i co dręczy, powracając ciągle na nowo.

Moja pierwsza, młodzieńcza miłość skończyła się wymuszoną zgodą na współżycie i niezaplanowaną ciążą. Oboje byliśmy na studiach, młodzi i zbuntowani. Co do swojego stanu upewniłam się dopiero w piątym miesiącu, więc było już za późno na jakiekolwiek rozważania o aborcji. Poród i towarzyszące mu okoliczności, ludzie oraz przeżycia były tak straszne, że kiedy w pół roku później zaszłam w ciążę po raz drugi, najbardziej ze wszystkiego bałam się powtórki tego, czego doświadczyłam w szpitalu. Do tego wszystkiego doszedł wpływ wielu osób, z których każda wydawała się na pozór życzliwa i zatroskana. Koleżanki i kuzynki ubolewały nad brakiem mieszkania, pieniędzy i „przerwą w życiorysie”. Pani doktor ginekolog mówiła o świadomym macierzyństwie, obciążeniu dla organizmu „ciążą po ciąży”. Straszono mnie zażywanymi wcześniej lekami i w końcu usłyszałam, także od drugiego ginekologa, do którego poszłam, słowa: „Rodzimy czy usuwamy?”. Jakbym miała zdecydować, czy wolę lody śmietankowe czy czekoladowe... Jeszcze miałam wątpliwości, a wtedy mówiono mi o „płodzie”, „zbitce komórek”, o możliwości, że drugie dziecko tak szybko po pierwszym będzie uszkodzone... I co ja tym dzieciom będę w stanie zapewnić?! Stale czułam się winna. A jeszcze nie rozumiałam, że to oszustwo! Mój młody towarzysz życia chciał najpierw skończyć studia (pisał wtedy pracę magisterską), do tego wynajmowaliśmy mieszkanie. Powiedział, że chyba za wcześnie na drugie dziecko i że decyzję pozostawia mnie. Czułam, że spoczywa na mnie straszliwa odpowiedzialność – za siebie, za żyjące i nienarodzone maleństwo, za szczęście ukochanego. Jego rodzina nie była chętna do pomocy, a moja miała ciągłe pretensje o „zmarnowanie szans na karierę naukową” i życie „na kocią łapę”. Unosiliśmy się wtedy ambicją i żalami, nie umieliśmy szukać wsparcia.

Nikt wówczas nie pokazywał zdjęć ani filmów o życiu dzieci w łonie matki, nie było dyskusji, książek ani programów telewizyjnych na ten temat, a w każdym razie ja na takie nie trafiłam. Nie miałam też szczęścia spotkać na swojej drodze ludzi, którzy by mnie powstrzymali, powiedzieli „nie rób tego” albo przynajmniej „masz inne wyjście”. Cały świat był przeciwko mojemu dziecku i mnie – przerażonej matce. A przecież instynktownie czułam jakiś opór, tylko nie umiałam go uzasadnić. Najlepsza przyjaciółka poszła ze mną i ojcem mojego dziecka do gabinetu lekarza, który dokonał aborcji – za nasze pieniądze! Ale nie chcę przez to powiedzieć, że inni zawinili, nie ja. Owszem – dokonałam wyboru: nie dałam swojemu drugiemu dziecku szansy na życie. Zaraz po tym strasznym „zabiegu” – jak to się ładnie nazywa – obudziły się we mnie koszmarne odczucia. Najpierw była to dziwna pustka i odrętwienie. Prześladowała mnie myśl: „Co ja zrobiłam?”. Nie mogłam patrzeć na ukochanego mężczyznę, gdyż wzbudzał we mnie wstręt. Chyba obwiniałam go o to, co się stało, chociaż próbowałam odsuwać od siebie te myśli. Do dziś nie rozumiem, jak mogliśmy tak łatwo umiercić własne dziecko... Co gorsza, patrząc na wcześniej urodzonego synka, zadawałam sobie stale pytania bez odpowiedzi – o płeć i wygląd tamtego dziecka. Dlaczego temu pozwoliłam żyć, a tamtemu nie? Nie miałam wcześniej szczególnych problemów zdrowotnych, jednak tuż po aborcji pojawiły się u mnie dolegliwości hormonalne; kilkakrotnie miałam też przedłużające się do kilku tygodni miesiączki, a lekarz nie umiał wyjaśnić ich przyczyn. Te objawy minęły, ale żal pozostał i rósł. Najgorsze, że nie byłam w stanie z nikim o tym rozmawiać. Stale bowiem się obawiałam, że nie jestem dobrą matką, że ktoś taki jak ja po prostu nie może być dobrą matką. W tamtych czasach w ogóle nie chodziłam do kościoła i uważałam się za osobę niewierzącą. Nie zdawałam sobie również sprawy, że to, co przeżywam, to syndrom postaborcyjny; dopiero po latach pani psycholog, do której się zgłosiłam, wyjaśniła mi, co to za problem i że nie jestem żadnym wyjątkiem.

Mój stosunek do najbliższych wywoływał różne niesnaski; ze spokojnej i pogodnej osoby stałam się kłębkiem nerwów. Nawet wobec dziecka bywałam albo nadmiernie opiekuńcza, albo agresywna, jakbym miała pretensje, że ono żyje, podczas gdy tamto umarło. Albo jakbym się bała , że i ono umrze. Aborcja śniła mi się po nocach, budziłam się roztrzęsiona; usłyszałam wówczas od swego ukochanego, że powinnam iść do psychiatry, bo zaczynam wariować… Więcej już nic mu nie powiedziałam na ten temat. Moja rozpacz rosła, gdy na ulicy dostrzegałam młode matki z wózkami albo kobiety w ciąży – mogłam być jedną z nich, ale wolałam zabić swoje dziecko!

W tym czasie mój partner zainteresował się inną kobietą, a i ja też – z zemsty – zaczęłam go zdradzać. Stosowałam wówczas doustne środki antykoncepcyjne, które wywoływały u mnie różne dolegliwości układu pokarmowego i zaburzenia cyklu, powodując przy tym duży dyskomfort fizyczny i psychiczny. Tak więc na dotychczasowe problemy nałożyły się nowe. Wtedy nie łączyłam ze sobą pojęć „aborcja” i „antykoncepcja”, ale teraz widzę, że stanowiły one jakąś całość. U źródeł moich nieszczęść leżał brak wiary w Boga, pycha i egoizm. W tamtym czasie wydawało mi się jednak, że jestem najbardziej nieszczęśliwą istotą na ziemi i że nie ma już dla mnie żadnej nadziei. Jednakże nie było w tym pokory ani skruchy, tylko bunt i kolejne przejawy pychy.

Przyszły dni, gdy uznałam, że nie warto żyć – przegrałam jako matka, partnerka i kobieta; poza tym mój związek, który był dla mnie najważniejszy na świecie, rozsypał się jak domek z kart. Postanowiłam popełnić samobójstwo. Zaplanowałam wszystko: od wysłania synka do dziadków na dwa dni, by zostać sama w domu, do sposobu uśmiercenia się. I gdyby mój ówczesny kochanek nie postanowił odwiedzić mnie akurat tego dnia albo gdybym zamknęła drzwi na zasuwkę, nie byłoby mnie już na tym świecie...

Odratowano mnie jednak i znalazłam się w szpitalu psychiatrycznym. Tam nikt nie wziął pod uwagę tego, co mówiłam o swoim utraconym dziecku. Pewnego dnia spytałam wprost lekarza, dlaczego zapisuje różne moje słowa, a tych o aborcji nie? Odpowiedział, że skrobanka nie może być przyczyną takiej depresji i że powinniśmy się skupić na moich relacjach z rodzicami i mężczyznami. Nie rozumiałam wtedy, że po raz kolejny jestem oszukiwana, ale czułam, że te rozmowy nic mi nie dają. Wypisano mnie i wróciłam do pustego mieszkania, bo synkiem zajęli się rodzice. Kochanek ani pierwszy ukochany nawet mnie nie odwiedzili. Czułam się jak zmęczona staruszka i nie wiedziałam, co mam ze sobą robić. Potem nastąpiło kilka dziwnych i strasznych lat. Miotałam się między rozpaczą a pragnieniem zapomnienia. Mój dawny ukochany założył nową rodzinę, potem się rozwiódł i ponownie ożenił. Ja bałam się samotności, więc wpadłam w kolejny bezsensowny związek z mężczyzną, który okazał się przestępcą. Z nim także zaszłam w ciążę i – jakbym nie pamiętała o poprzednich okropnych przejściach – ją również usunęłam. Zorientowałam się późno (a może podświadomie zwlekałam z decyzją), ale i ten partner nie chciał dziecka; dość szybko znalazł ginekologa, który podjął się wykonać „zabieg” w dwunastym tygodniu ciąży!

Żyłam jakby w okropnej pustce, wszystko wydawało mi się bez znaczenia i bez wyrazu, nawet cierpienie. Tak musi wyglądać droga do piekła. Życie uważałam za ciąg pomyłek; sądziłam nawet, że dobrze robię, usuwając ciążę, bo przecież nie nadaję się na matkę, nie umiem stworzyć normalnego związku i domu. Ojciec dziecka też według mnie nie nadawał się na ojca, gdyż był kłamcą – oszukał mnie, twierdząc, że jest bezpłodny, po to żebym zgodziła się na współżycie. Dopiero potem się okazało, że chciał w ten sposób uniknąć stosowania prezerwatyw... Ja zaś miałam tak zniszczoną wątrobę i nerki, że nie mogłam brać pigułek antykoncepcyjnych, a spirala, żele i kapturki nie wchodziły w grę z powodu zaawansowanej nadżerki i tendencji do krwotoków. Tak więc mój partner zapewnił sobie komfort w łóżku kosztem mojego zdrowia i życia naszego dziecka…

Z bólem to piszę, ale decydując się po raz drugi na aborcję, nawet nie czułam żalu, a jedynie złość i strach. Związek oparty na kłamstwie i rozpaczy nie mógł mi przecież dać siły, więc tym bardziej nie chciałam z niego potomstwa. Na myśl o tym dziecku i jego nieuczciwym ojcu odczuwałam tylko niechęć. Podobno każdy ma to, na co zasłużył, więc i ja miałam wtedy mężczyznę, który odpowiadał mojemu poziomowi moralnemu – istnej degrengoladzie. Kochanek oszukiwał mnie w wielu sprawach; potem się dowiedziałam, że kradnie i handluje skradzionymi rzeczami. Żyliśmy hałaśliwie: alkohol, narkotyki, huczne imprezy… Wmawiałam sobie wtedy, że nie chcę być sama – a może było mi po prostu wszystko jedno?

Zaczynając ten romans, nie wiedziałam, jaką cenę przyjdzie mi za niego zapłacić. Młode dziewczęta często bowiem nie zdają sobie sprawy, jak bezwzględni potrafią być mężczyźni nie kochający naprawdę, zdecydowani tylko uwieść i wykorzystać kobietę. Tacy nigdy nie chcą wziąć odpowiedzialności za rodzinę, za życie dziecka, które spłodzili – uważają je za wynik błędu, nieostrożności czy po prostu „pech”, jak to określił mój partner. Ta sytuacja może stanowić dowód na to, że gdy się zaczyna kwestionować jedno przykazanie, bardzo łatwo zakwestionować następne – może nawet wszystkie. Od życia bez ślubu z mężczyzną, czyli przekreślenia „nie cudzołóż”, omamiona złudzeniami na temat miłości i wolności, łatwo przeszłam do odrzucenia przykazania „nie zabijaj”. Pożycie z przestępcą i stan pustki, zniechęcenia, jakie po tym czułam, objawiały się coraz silniejszym wstrętem do siebie i powracającymi myślami samobójczymi. Kiedy wracam pamięcią do tamtych czasów – a minęło od tamtej pory już ponad 35 lat – dziwię się bardzo, jak mogłam znosić dookoła siebie i w sobie coś takiego. Chaos, zagubienie, oszustwa, przekleństwa, seks bez głębszych uczuć – wszystko to akceptowałam przez dobrych kilka lat. Chyba nie wierzyłam wtedy, że zasługuję na coś lepszego, i nieświadomie pragnęłam ukarać się do końca – dokończyć to, co zaczęłam podczas samobójczej próby. Aż dziwne, że byłam zdolna do takiego zepsucia – a raczej do takiej obojętności moralnej – jakby uschło we mnie sumienie, a może i nawet wszelkie głębsze uczucia. W końcu jednak zobaczyłam, że mój synek przejmuje pewne zachowania mego partnera, i zaczęłam się o niego bać; dopiero wówczas zerwałam ten chory układ. Te resztki odpowiedzialności uchroniły mnie przed ostatecznym upadkiem i zniszczeniem życia mojego syna…

Nie wiem, jakim cudem udało mi się szybko rozstać z przestępcą, znaleźć uczciwą pracę i dach nad głową. Może to wynik modlitw mojej cioci, która jako jedyna w rodzinie wierzyła we mnie, a może modlitw innych osób, które dobrze mi życzyły, czy też wstawiennictwa zmarłych? Albo interwencja któregoś ze świętych? Nie wiem. Mam pewność, że nie zasłużyłam na pomoc, a jednak mi ją dano. Łaska jest czymś niepojętym. Ale nie było mi łatwo i pokusa samobójstwa często powracała. Gdy zostałam sama, byłam wrakiem człowieka, pod względem i fizycznym, i psychicznym. Nie potrafię opisać dokładnie swoich przeżyć, powiem tylko, że żyłam w piekle – i trwało to wiele lat. Aż do czasu, kiedy przed którąś Wielkanocą nie mogłam sobie nigdzie znaleźć miejsca i w końcu trafiłam do kościoła. W potwornym strachu, niepokoju, ale z jakimś wewnętrznym przymusem poszłam do spowiedzi. Najpierw po to, żeby porozmawiać z kimś, kto mnie nie zna. Nie wiem, co czuł ksiądz spowiadający mnie, bo przecież od Pierwszej Komunii św. nie chodziłam do kościoła… Cały czas płakałam, a chwilami nie mogłam nawet mówić.

I tak się zaczęło moje nawrócenie…

Zobaczyłam po pewnym czasie, że podłożem większości moich grzechów była straszna pycha: to, że chciałam sama o wszystkim decydować, bo uważałam, że sama mam prawo wyrokować o tym, co jest dobre, a co złe, co mogę robić, a czego nie, że wolno mi decydować o życiu i śmierci mojej i moich dzieci. Nawet zgoda na te wszystkie oszustwa dotyczące sposobu życia, „miłości” i aborcji, łapanie się na lep uwodzicieli i ludzi zainteresowanych głównie tym, żebym postąpiła w wygodny dla nich sposób – wszystko to było związane z pychą. Nie chcę teraz oceniać udziału innych osób (niech Bóg im wybaczy) w tak tragicznym skomplikowaniu mojego życia, jednakże czasami wraca do mnie wielki żal wobec otoczenia. Często też pytam sama siebie: „Dlaczego nie byłam mądrzejsza, uczciwsza, czystsza? Dlaczego musiałam zaznać wszystkich tych okropności i skazać na śmierć dwoje swoich dzieci? Co się z nimi teraz dzieje? Czy mój grzech może być wybaczony?”. Dręczyło mnie to latami, a i dziś jeszcze czasem powraca. Mam wrażenie, że w sytuacjach, gdy ludzie stają przed tak dramatycznymi decyzjami, zło skupia wszystkie swoje moce, żeby utrudnić ich wybór, zafałszować im obraz rzeczywistości, po prostu ich omamić. To wynika z moich doświadczeń oraz rozmów, które niejednokrotnie zdarzało mi się przeprowadzać z kobietami, które też przeszły aborcję. Świadomość nieodwracalności swojego czynu i bezradność rodzi poczucie winy, może zniszczyć nadzieję, godność i naprawdę łatwo doprowadzić do załamania i samobójstwa. Kiedyś wpadła mi w ręce cienka broszurka, autorstwa ojca Jacka Salija OP, o tym, czym naprawdę jest aborcja. Wtedy dopiero z całą wyrazistością zobaczyłam obrzydliwość swojego grzechu i dotarło do mnie w głębszy sposób to, co zrobiłam. Ale zarazem to, co wcześniej popchnęło mnie do samobójstwa, wówczas przyniosło ze sobą coś nowego: pokorę. Chciałam jakoś wynagrodzić, odpokutować ten grzech, ustrzec przed nim inne kobiety i mężczyzn, jednak wiedziałam, że jest to niemożliwe. Czułam osamotnienie i może znów wpadłabym w rozpacz, gdyby nie łaska Boża.

Podczas którejś spowiedzi po raz kolejny skarżyłam się na poczucie bezsensu i to, że grzech aborcji jest zbyt wielki, by mógł być przebaczony; wówczas ksiądz doradził mi rekolekcje. W ich trakcie uświadomiłam sobie, że znów grzeszę pychą, bo przecież miłosierdzie Boga jest większe od moich grzechów. Poza tym zrozumiałam, że byłam nie tylko sędzią i katem dla swoich dzieci, ale że byłam także ofiarą – ofiarą tego nieludzkiego systemu, który pozwala na oszukiwanie matek lub żerowanie na ich strachu i samotności oraz na mordowanie nienarodzonych dzieci w majestacie prawa. Były dni, kiedy chciałam wyjść na ulicę i krzyczeć: „Oddajcie mi moje dzieci!”. Czasami nie chciało mi się żyć...

Ale Dobry Pasterz znalazł dla mnie pocieszenie i pokazał mi, że mam do spełnienia swoje zadanie: jako matka żyjącego dziecka i jako osoba, która przez modlitwę i duchową adopcję może pomóc innym dzieciom zagrożonym aborcją. Ta misja niesie ukojenie, chociaż czasem zdarza mi się płakać na myśl o przeszłości. Bóg jest jednak litościwszy, niż sądzimy, i daje łaski nawet najpodlejszym grzesznikom. Mnie w jesieni życia dał poznać prawdziwą miłość człowieka. Spotkałam mianowicie kilkanaście lat temu mężczyznę – dobrego i szlachetnego, także nawróconego po latach życia w sekcie i zwątpieniu. Wzięliśmy ślub w Kościele i jesteśmy teraz szczęśliwym małżeństwem, doświadczającym mocy sakramentu, a także Ducha Świętego. Wreszcie uwierzyłam, że mogę kochać i być kochana. Mój syn nazywa mego męża ojcem. Mąż zna całą prawdę o mojej przeszłości, chociaż z początku bardzo się bałam, że jej wyznanie zakończy naszą znajomość. A jednak, pomimo tylu moich strasznych upadków, zaakceptował mnie jako swoją przyszłą żonę.

Czasami z wielką obawą myślę o Sądzie Ostatecznym, na którym mogą mnie oskarżać moje własne nienarodzone dzieci, ale ratuje mnie ufność w miłosierdzie Boże. Ciężkim cierpieniem i krzyżem była dla mnie wiadomość, że już nie będę mogła mieć więcej dzieci – oboje z mężem pragnęliśmy potomstwa, ale widocznie Bóg uznał, iż nie dostanę więcej takiej szansy, skoro dwa razy samowolnie z niej zrezygnowałam... A może to po prostu konsekwencja problemów zdrowotnych i wieku, bo pobraliśmy się, kiedy miałam trzydzieści kilka lat? Dodatkowym wstrząsem była dla mnie wiadomość – już po ślubie syna i urodzeniu się mojej pierwszej wnuczki – że moja synowa także przeszła aborcję, jako nastolatka. Zwiedziona przez kolegę z liceum jego zapewnieniami o „pewnej skuteczności” prezerwatyw i pigułek plemnikobójczych, pomimo ich stosowania zaszła w ciążę. Nie od dziś przecież wiadomo, że przemysł produkujący te środki żeruje na głupocie i naiwności młodzieży... Synowa moja bała się kpin i kłopotów, wyrzucenia ze szkoły, złej opinii i gniewu rodziców, dlatego łatwo uległa namowom swego chłopaka, który zdobył skądś pieniądze i wszystko „załatwił”. O niczym nie powiedziała nawet swojej matce. Kiedy mi to opowiadała, obie płakałyśmy.

Słuchając jej historii, myślałam, jak niewiele brakowało, by uratować nas obie przed wyborem śmierci. Jedno słowo rzucone w porę mogło powstrzymać zło – nikt go jednak, niestety, nie wypowiedział... Synowa przeżywała podobne wątpliwości, depresje i zniechęcenie jak kiedyś ja, ale wiara w Boga, skrucha, modlitwa i szczęście małżeńskie – mam nadzieję – uleczą ją ze smutku. Staram się – tak jak mogę – odradzać aborcję kobietom w swoim otoczeniu, mówiąc im o tym, czym jest taki krok i jakie są jego skutki.

Ale wiem, że to wszystko mało – stąd ten list. Nie powiedziałam ani mojemu synowi, ani jego żonie o tym, co kiedyś zrobiłam – po prostu nie potrafiłam się na to zdobyć. To również pokazuje, jak strasznym czynem jest aborcja, przekreślająca wszakże coś tak podstawowego, jak prawo do życia oraz macierzyństwo – naturę kobiety. Czy mój syn mógłby mnie nadal kochać i z pełnym zaufaniem powierzać mi dwójkę własnych dzieci, wiedząc, że odebrałam mu rodzeństwo? Zawsze przecież narzekał, że jest jedynakiem… Boję się, że wyznanie prawdy o aborcji całkowicie odmieniłoby jego stosunek do mnie. Swojej żonie wprawdzie współczuł i wybaczył jej, ale matkę każde chyba dziecko chce widzieć jako kobietę czystą, uczciwą, kochającą, troskliwą i opiekuńczą – a nie gotową zabić swoje potomstwo. Zresztą ksiądz i pani psycholog radzili mi, bym nie obciążała psychiki syna swoimi przejściami.

Niedawno rozmawiałam na ulicy z pewną młodą feministką, która broniła „prawa” kobiet do aborcji. Nie przyjmowała żadnych argumentów, aż w końcu zapytałam, czy rozmawiała kiedyś z osobą pragnącą odebrać sobie życie właśnie z powodu aborcji. Odparła, że nie, bo takich kobiet nie ma. Ja na to – nie zastanawiając się – rzuciłam jej słowa, które wyrwały mi się prosto z serca: „Właśnie rozmawia pani z jedną z takich kobiet i raczej broni pani swojej wcześniejszej decyzji o poddaniu się aborcji niż prawdziwej wolności wyboru. Wybór jest wtedy, gdy zna się jego skutki. I nie mówmy, że zabijanie to prawo kobiet”. Nie wiem, co mną kierowało, ale efekt tej wypowiedzi był zaskakujący: moja rozmówczyni pobladła i uciekła, a na jej twarzy widać było panikę, bo nagle ujawniłam jej tajemnicę, prawdziwe motywy jej feministycznego światopoglądu. Ja wiem, że kobiety po aborcji bardzo często gorzknieją, nienawidząc siebie; próbują przerzucić tę nienawiść na mężczyzn albo inne kobiety i dzieci; do tego dochodzi zazdrość o te, które jednak zdecydowały się urodzić swoje dzieci.

Nikt nie chce czuć się gorszy, wolimy usprawiedliwiać swoje czyny, dlatego kobiety po aborcji wyśmiewają często swoje rówieśniczki w ciąży albo rodziny wielodzietne, oburzając się na rzekomą bezmyślność, „zacofanie” takich osób. To są pewnie także niektóre źródła fałszywego feminizmu, pielęgnowania postawy pogardy albo roli skrzywdzonej ofiary i niechęci do mężczyzn. To jak „fala” w wojsku: zło jest mściwe i zakaźne, przenosi się na kolejne pokolenia. Znam to wszystko, bo sama miewałam te uczucia. A jednak Bóg pozwala nam niekiedy zobaczyć całą prawdę o sobie i daje wybaczenie – tylko On, żaden lekarz, psycholog, psychiatra, kochający krewny, przyjaciel nie ma tej mocy. Ludzie mogą być tylko narzędziami Stwórcy. Tego wybaczenia Boga doświadczyłam i sama próbuję wybaczać: mężczyznom, którzy lekkomyślnie spłodzili ze mną dzieci, a potem ich nie chcieli i nie walczyli o ich życie, bo pragnęli tylko „pozbyć się kłopotu”, przeszkadzającego w przyjemnościach i wygodach; lekarzom, którzy nie powiedzieli mi prawdy o tym, czym jest aborcja i jakie są jej skutki, ale za pieniądze chętnie zaoferowali zabicie moich dzieci, a nawet namawiali do tego; strasznym, brutalnym, przekupnym i bezwzględnym położnym, pielęgniarkom i lekarkom ze szpitala, gdzie w nieludzkich warunkach i atmosferze obozu koncentracyjnego rodziłam pierwsze dziecko, co spowodowało u mnie uraz i lęk przed następnym porodem; autorom ulotek i artykułów reklamujących środki antykoncepcyjne – wcale nie tak skuteczne, jak się często wierzy; koleżankom namawiającym do ich stosowania, a potem do „zrobienia skrobanki” – jak do jakiejś zwyczajnej, normalnej i słusznej metody „rozwiązującej ten problem”; sąsiadkom i rodzinie – plotkującym, patrzącym obojętnie lub wręcz niechętnie na trudności młodej pary z jednym małym dzieckiem i drugim „w drodze”; księżom i tak zwanym wierzącym, którzy za mało albo nieprzekonująco mówili o takich sprawach w czasach mojej młodości; właścicielom wynajmowanego mieszkania, którzy nie chcieli słyszeć o małych dzieciach; i sobie – głupiej, naiwnej, zagubionej, bezradnej egoistce, pełnej strachu i zarozumiale pewnej swojego „prawa” do wolności decydowania o odebraniu życia człowiekowi: własnemu dziecku, sobie samej.

Grzech to naprawdę jest śmierć – doświadczyłam tego w najgorszy z możliwych sposobów, zgadzając się na zabicie moich dzieci i próbując samobójstwa. Grzech prowadzi do pragnienia i zadawania śmierci, do umierania fizycznego i duchowego. Pani psycholog w wieku mojej synowej, do której zgłosiłam się parę lat temu za namową męża, po kilkudziesięciu latach od aborcji wyprowadziła mnie z depresji i ciągłego poczucia winy. Powiedziała mi kiedyś, że człowiek potrzebuje czegoś większego od siebie, żeby mieć jakąś perspektywę, jakiś punkt odniesienia i oparcia. Bez tego jesteśmy tylko drobinkami niesionymi to tu, to tam w pustce, samotnymi i zgubionymi. Albo zwierzętami pożerającymi swoje młode. Dopiero niedawno zrozumiałam te słowa w pełni. Znalezienie Boga pozwoliło mi zobaczyć i ogrom moich grzechów, i ogrom dobroci Boga, Dawcy Życia, który nie chce karać i niszczyć, ale pragnie ratować grzeszników.

Dziękuję za swoje życie, miłosiernie ocalone mimo tylu prób jego zniszczenia, za życie moich bliskich – męża, syna, synowej, wnucząt. Przepraszam, że nie zawsze umiałam obronić życie, że nie umiałam być matką dla wszystkich swoich dzieci. Teraz, gdy mój syn ma własne pociechy, pozostaje mi wiara, że żadne z nich nie zrobi nigdy czegoś tak potwornego, jak dawno temu ich babcia, że żadne nie będzie musiało nosić do końca życia tego strasznego ciężaru. Błagam matki, które wątpią w sens urodzenia swojego dziecka – nie skazujcie własnego maleństwa na śmierć fizyczną, a siebie na koszmar, który będzie was prześladował do końca życia! Wam dano szansę na życie, więc i wy dajcie ją waszym dzieciom! Proszę wszystkich, którzy to czytają: nikomu nie doradzajcie aborcji i nie bądźcie milczący lub obojętni, gdy słyszycie takie propozycje! Ale ważne jest też coś więcej i to dotyczy wszystkich ludzi: nie reagujcie oburzeniem, złością, ironicznymi uwagami, śmiechem, szyderstwem i pogardą czy zniecierpliwieniem, kiedy usłyszycie, że jakaś kobieta spodziewa się dziecka – nawet jeśli jest bardzo młoda lub starsza, bez męża, niewierząca, chora, bez środków do życia, nawet gdy wydaje się wam głupia i nieodpowiedzialna, za mało poważna na matkę. Może traktując ją życzliwie, wyrozumiale, ocalicie czyjeś życie?

Gdyby mój list pomógł komuś podjąć właściwą decyzję, gdyby ocalił chociaż jedno życie, spełniłby swoje zadanie, a mnie byłoby lżej na duchu. Dziękuję tym, którzy zdecydują się wydrukować mój list i poruszają tak bolesne i potrzebne tematy. Pozdrawiam ich serdecznie. Niech Bóg pobłogosławi ludzi, którzy udostępnią innym moje wyznanie. 

Skruszona Babcia

Zamów prenumeratę

Jeśli jesteś zainteresowany pobraniem całego Numeru w formacie PDF



Artykuł opublikowany za zgodą Miłujcie się! w listopadzie 2010 r.


Czytaj inne artykuły Chrześcijańskie po Polsku


Top

Poleć tę stronę znajomemu!


Przeczytaj teraz: